Ważne: Strona wykorzystuje pliki cookies.

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej "Polityce Prywatności".

x

Aktualności

Wyprawa Do Sadu

16.10.2013

Wyprawa Do Sadu
Rozmowa z Lidią i Maciejem Włodarczykami, którzy 11 lat temu rzucili swoje dotychczasowe życie i bez grosza przy duszy zamieszkali w starym domu na wsi. Dziś w Szczyrzycu prowadzą gospodarstwo ekologiczne Eko Farma i Wioskę Indiańską, którą co roku odwiedzają tysiące dzieci. Lidia i Maciej są rodzicami 17-letniej Natalii, uczennicy II klasy krakowskiego V LO i 9-letniego Joszka.

- Pięknie tu was. Cisza, spokój, trawka równo przystrzyżona, w sadzie drzewa aż uginają się od owoców. Prawdziwy raj na ziemi.

Lidia Włodarczyk. - Nie zawsze tak było. Kiedy 11 lat temu kupiliśmy to gospodarstwo, sad przypominał dżunglę, a w starym drewnianym domu z bali nie było ani łazienki, ani kuchni, ani nawet bieżącej wody.

- Mieliście wówczas kilkuletnie dziecko, a mimo to zdecydowaliście się tu zamieszkać? Co was ściągnęło na tę wieś?

L.W. - Wiedzieliśmy, że nie chcemy mieszkać w mieście, że do życia potrzebujemy więcej przestrzeni. Sprzedaliśmy małe mieszkanko, które mieliśmy w Olkuszu i początkowo chcieliśmy osiedlić się blisko miasta, ale żadne z miejsc, które wówczas obejrzeliśmy nie miało tej przestrzeni, o którą nam chodziło. Wtedy, zupełnie przypadkiem, trafiliśmy na ten dom, który nas urzekł. Nie namyślając się wiele, kupiliśmy go. Szybko podłączyliśmy wodę, zrobiliśmy łazienkę i kuchnię. Nadal jednak nie było ogrzewania, tylko stare piece. Wówczas nawet nie wiedzieliśmy jak w nich palić, bo całe życie mieszkaliśmy w mieście. A tu nadeszła naprawdę mroźna zima.

Maciej Włodarczyk. - Mówiliśmy: otwórz lodówkę, to się trochę ogrzejemy i nie było w tym ani odrobiny przesady.

L.W. Były momenty, że w domu było rzeczywiście zimniej niż w lodówce. Gdy chciałam umyć podłogę na werandzie, mop w momencie zamarzał. Ta nasza pierwsza zima tutaj była wyjątkowo ciężka i śnieżna. Stara łopata do odśnieżania od razu się złamała, na nową nie mieliśmy pieniędzy. Na szczęście poprzedni właściciele zostawili starą lodówkę. Wyciągnęliśmy z niej półki i w ten sposób dokopywaliśmy się do drogi. Z narzędzi mieliśmy tylko siekierę, ręczną piłę i kosę. I półtorej hektara terenu do obrobienia. Nie mieliśmy pracy, ani pomysłu na to, co dalej, a wszystkie pieniądze wydaliśmy na zakup domu. To były bardzo ciężkie chwile.

- Co pomogło wam przetrwać?

L.W. – Jabłka. Przez kilka miesięcy żywiliśmy się głównie tym, co zebraliśmy w sadzie. Jedliśmy jabłka pod każdą postacią, najczęściej zapiekane z ryżem. A zamiast herbaty, na którą nie było nas stać, piliśmy wodę z sokiem z aronii. Dziś śmiejemy się, że Pan Bóg chyba pozbawił nas wtedy jakichś istotnych połączeń w mózgu.

M.W. – Zablokował nam zdrowy rozsądek.

L.W. - Dzięki temu tak entuzjastycznie podeszliśmy do tego co robimy. Nie zamartwialiśmy się tymi trudnościami. Wiedzieliśmy jedno: to się musi udać.

- I faktycznie się udało. A jak na wasz przyjazd zareagowali miejscowi?

L.W. - Początkowo myśleli, że to nasze osiedlenie się tutaj, to chwilowy kaprys. Byli przekonani, że jak dzieci bogatych rodziców pobawimy się chwilę, a na zimę spakujemy manatki i uciekniemy do miasta. Byli bardzo zdziwieni, że nic takiego się nie stało.

M.W. – Sam nasz przyjazd, to było dla nich duże zaskoczenie, bo stąd ludzie raczej wyjeżdżają w poszukiwaniu pracy. Jak tak teraz na to patrzę, to było czyste szaleństwo i choć nie żałujemy naszej decyzji, to pewnie drugi raz byśmy się na to nie zdobyli. Trafiliśmy tu w dobrym okresie naszego życia, byliśmy w miarę młodzi: ja miałem 30 lat, Lidka 27. Gdybym przyjechał tu dzisiaj i zobaczył to, co wówczas zobaczyliśmy, to pewnie bym uciekł.

- Wtedy zamiast uciekać wymyśliliście sobie oryginalny sposób na życie. Tak powstała słynna już szczyrzycka Wioska Indiańska.

L.W. – Zaczęło się od tego, że nawiązaliśmy kontakt z człowiekiem, który uczestniczył w polskim Ruchu Przyjaciół Indian. Zapragnęliśmy mieć indiańskie tipi, które można by rozstawić w ogrodzie i spać w nim, jak w namiocie. Okazało się, że ten znajomy ma tipi, a my – z racji wcześniej prowadzonej działalności artystycznej - mamy zmieniarkę do płyt kompaktowych, która nie jest nam już potrzebna, a o której on marzy. Wymieniliśmy się.

M.W. – Handel wymienny. Jak u Indian.
 
L.W. – W ten sposób w naszym ogrodzie stanęło pierwsze tipi. Na szczęście dla nas zamknięto wówczas most w Szczyrzycu i cały ruch przeniósł się na drogę biegnącą koło naszego domu. Ludzie zaczęli się zatrzymywać, zadawać pytania. Uznaliśmy, że to opowiadanie o kulturze i historii Indian może być ciekawym sposobem na życie.

M.W. – Sami uszyliśmy kolejne tipi, własnoręcznie przygotowaliśmy przedmioty, którymi kiedyś posługiwali się Indianie i w dwa lata po sprowadzeniu się do Szczyrzyca zaczęliśmy przyjmować w Wiosce pierwszych gości. Momentem przełomowym dla nas był Krakowski Salon Turystyczny w 2005 r., na który pojechaliśmy z tipi. Zajęliśmy tam drugie miejsce w konkursie na najatrakcyjniejsze stoisko. To przełożyło się na nasz sukces medialny. W kolejnym roku namówiliśmy ówczesnego opata Klasztoru Cystersów w Szczyrzycu do wspólnego występu na targach. Zajęliśmy wtedy pierwsze miejsce.

- Dziś mało jest osób, które by nie znały szczyrzyckiej Wioski. Odwiedzają was szkoły i przedszkola z całej Małopolski.

L.W. Sporo jest osób, które co roku wracają. Urządzają u nas imprezy, rodzinne pikniki, urodziny dla dzieci. Dla naszych gości organizujemy też Pikniki Kulinarno-Ekologiczne. Uczestnicy nie tylko mogą ugotować coś z ekologicznych produktów, ale też uczestniczą w świetnie przygotowanych zabawach rodzinnych. Dla dzieci mamy specjalny program edukacyjny Wyprawa Do Sadu. Wszystko to ma ekologiczne zabarwienie, ale przede wszystkim jest doskonałą zabawą.

M.W. Nasza wioska jest w przewodniku Paskala, stale pojawia się w różnych folderach i na mapach, jako jedna z większych atrakcji regionu. Tymczasem wielu miejscowych nawet u nas nie było i nadal nie wiedzą, co my tu właściwie robimy. 

- Ten region Beskidu Wyspowego słynie również z produkcji owoców, zwłaszcza jabłek i gruszek. 

L.W. – Niestety jest to głównie produkcja przemysłowa. O jakości tych jabłek może świadczyć to, że dzieci tutejszych sadowników raczej ich nie jedzą, a jeśli już, to bardzo dokładnie umyte i grubo obrane ze skóry.

- Dlaczego?

M.W. - To są owoce niemiłosiernie nafaszerowane chemią. W ciągu jednego sezonu drzewa są opryskiwane czterdzieści razy. Pierwszy oprysk robiony jest zanim na gałęziach pojawią się kwiaty, ostatni na dzień przed zbiorami. Dzięki temu mała jabłonka rodzi mnóstwo jabłek, które ładnie wyglądają i mogą leżeć w magazynie nawet rok.

- Wy nie stosujecie żadnej chemii?

L.W. – Prowadzimy certyfikowane gospodarstwo ekologiczne i nawet nie wolno nam tego robić. Poza tym nie musimy, bo w naszym sadzie rosną stare odmiany odporne na działanie szkodników. Może te nasze jabłka nie wyglądają tak pięknie, jak te sklepowe, ale są o wiele smaczniejsze i zdrowsze. Mamy ponad 100 jabłoni, do tego sporo aronii, śliwki węgierki i mirabelki. Wszystko to przerabiamy na soki i konfitury na własne potrzeby, ale też sprzedajemy.

- Jest zainteresowanie taką żywnością? 

M.W. - Mamy już grono stałych odbiorców. Ludzie coraz bardziej zwracają uwagę na to, co jedzą. Z myślą o takich osobach chcemy stworzyć system zaopatrywania w płody rolne pochodzące prosto od rolnika. Na tym terenie jest kilkanaście certyfikowanych gospodarstw ekologicznych, a prawie każda gospodyni hoduje kury, robi sery, czy masło. Nie każdemu opłaca się jechać do miasta, by to sprzedać. I tym chcemy się zająć. Plan jest taki, żeby te produkty odkupywać od lokalnych rolników, a następnie przywozić w umówione miejsce i odsprzedawać.

L.W. - Sami też staramy się jeść zdrowo. Joszko nosi do szkoły kanapki z chleba, który sama piekę na zakwasie i z ekologicznej mąki oraz batoniki musli, które robię z ekologicznych płatków i suszonych owoców. Nie kupuję wędlin napakowanych chemią, wolę sama upiec kawałek mięsa. To wszystko procentuje, bo nasze dzieci nie są uczone ekologii od strony teoretycznej, ale wynoszą to z domu.
 
- Wasz syn ma bardzo oryginalne imię. Jak wpadliście na pomysł, by tak go nazwać?

L.W. – Kiedy się urodził, to od razu wyglądał nam na Joszka (śmiech). Pomyśleliśmy, że mieszkamy w tak dziwnym miejscu i prowadzimy tak dziwną działalność, że to imię będzie pasowało. Okazało się jednak, że nie możemy go tak nazwać, bo nie zgodziła się na to Rada Języka Polskiego. Nasz Joszko oficjalnie został więc Maciejem, ale wszyscy mówili do niego Joszko. Po kilku latach okazało się, że przepisy zostały zliberalizowane i udało nam się to zmienić w urzędzie. Nasz syn jest więc pierwszym w Polsce chłopcem o tym imieniu, bo muzyk Joszko Broda, tak naprawdę jest Józefem.

- Joszko jest z tego zadowolony?

M.W. – Raczej się nad tym nie zastanawia. Nie miał też nigdy z tego powodu żadnych problemów w szkole czy przedszkolu. 

- A ty Natalia, nigdy nie miałaś żalu do rodziców, że przeprowadziliście się na wieś?

N.W. - Pod koniec podstawówki miałam taki okres buntu, ale to był też okres głupoty, więc nie mówmy o tym. Potem zaczęłam częściej jeździć do Krakowa i mi przeszło. Teraz uczę się w liceum w Krakowie, mieszkam w bursie i pod koniec tygodnia jestem już tak zmęczona tym hukiem i tłumem ludzi, że marzę o powrocie do domu. Kiedy w piątek po szkole jadę busem na wieś, to z minuty na minutę jest mi coraz lepiej. Dobrze się tutaj wraca i dobrze odpoczywa.

L.W. – W tym roku nawet nie pojechała na żaden obóz, tylko siedziała w Szczyrzycu.

N.W. – Gdyby tylko busy ze Szczyrzyca do Krakowa kursowały częściej, nie musiałabym mieszkać w bursie i byłabym naprawdę szczęśliwa. Mam w klasie osoby, które całe życie spędziły w mieście i uważam, że jest to pewnego rodzaju upośledzenie nie wiedzieć, jak wygląda krowa, nie móc na co dzień obserwować procesów zachodzących w przyrodzie.

- Chciałabyś po skończeniu studiów mieszkać na wsi i zająć się prowadzeniem gospodarstwa?

N.W. - Kolega mnie kiedyś zapytał, dlaczego skoro tak bardzo lubię wieś, uczę się w szkole w mieście. Odpowiedziałam mu, że robię to dlatego, żeby kiedyś móc na wsi zamieszkać.

- Co byś tu robiła?

N.W. - Nie wyobrażam sobie pracować w jakimś biurze i mieć nad sobą zwierzchnika. Może dlatego, że moi rodzice nigdy nie pracowali w ten sposób i nie wiem jak to się robi.

M.W. – Ja przez sześć lat uczyłem w szkole muzycznej, ale ty nie możesz tego pamiętać.

N.W. - Chcę mieć wolny zawód. Marzę o pracy fotografa. 

- W wieku 13 lat napisałaś, a nawet wydałaś powieść. Pisanie już cię nie pociąga?

N.W. - Fotografia bardziej mnie fascynuje. To jest mi bliższe, lepiej mi się przez to wyraża.

- Odnosisz już jakieś sukcesy w tej dziedzinie?

N.W. - Wygrałam kilka konkursów. Teraz kompletuję portfolio, bo chcę iść na studia fotograficzne do łódzkiej filmówki. To najbardziej prestiżowy i najlepszy wydział tego typu w Polsce, a być może nawet w Europie. O przyszłość się nie martwię, bo patrząc na moich rodziców i to co robią, nauczyłam się, że zawsze można coś wymyślić.

Rozmawiała Agnieszka Karska

Zdjęcia Natalia Włodarczyk

TUTAJ znajdziesz przepisy kulinarne na zdrowe i ekologiczne potrawy, których autorką jest Lidia Włodarczyk

Dodaj komentarz

Newsletter

Chcesz wiedzieć więcej? Zapisz się na newsletter.

made in osostudio