Ważne: Strona wykorzystuje pliki cookies.

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej "Polityce Prywatności".

x

Aktualności

To, czego nie mam, nie istnieje…

04.11.2012

To, czego nie mam, nie istnieje…

Rozmowa z Basią Stępniak-Wilk, śpiewającą autorką i kompozytorką, artystką kabaretową, która zadebiutowała w 1995 roku w Piwnicy pod Baranami i kabarecie Loch Camelot, a potem współtworzyła formację „Zielone Szkiełko”. Basia Stępniak-Wilk jest mamą 14-letniego Mateusza i 9-letniego Miłosza. Obaj synowie uczestniczą w rozmowie.
Czy pisanie tekstów piosenek, które skłaniają słuchaczy do refleksji, to rzecz łatwa?

Trudne pytanie. Zdarza się, że  przez rok niczego nie napiszę, więc można sądzić, że nie jest to łatwe zajęcie. Były jednak i takie czasy, że w ciągu tygodnia przygotowywałam cały recital. Ale czy to było proste?  Powiem tyle, że nie czuję się dobrym rzemieślnikiem, który przyjmie zlecenie na napisanie w miesiąc kilkudziesięciu tekstów. Jeśli jednak mam już wewnętrzną potrzebę i sprzyjające warunki - co podkreślam w obecności moich synów (śmiech) - to wtedy tworzenie piosenek staje się prostsze. Trzeba mieć jednak pomysł. Samo ubranie go w słowa jest sprawą łatwiejszą.

„Dyrygentkę” napisała Pani jeszcze na studiach, ale są w niej przemyślenia na miarę dojrzałej poetki. Podobnie jest z „Magnoliami”. Pani teksty zaskoczyły uznanych krakowskich artystów.

W trakcie Studenckiego Festiwalu Piosenki w 1994 roku zasiadający w jury Andrzej Sikorowski powiedział, że to, co usłyszał, jest bardzo ciekawe, ale absolutnie nie wierzy, że to ja napisałam. Dziś oczywiście się tego wypiera (śmiech). Niedługo potem podczas spotkania autorskiego w Teatrze Bagatela podeszła do mnie nieżyjąca już dziś red. Marysia Ziemianin i powiedziała, że nie rozumie, jak dwudziestoparoletnia kobieta może napisać „Magnolie”, bo ona to wszystko wie dopiero, gdy przeżyła kilkadziesiąt lat w małżeństwie.

Skąd Pani więc czerpie te wszystkie mądrości?

Pani mówi, że to, co piszę jest mądre, ale ja sama nie mam pewności, że to takie właśnie jest. Mogę powiedzieć jedynie, że ciągle się uczę. Z rodzinnego domu wyniosłam pewną wrażliwość na piękno i sztukę, potem była szkoła muzyczna i polonistyka w Lublinie, a następnie muzykologia w Krakowie, do tego wiele przeczytanych książek, spotkanych ludzi i przeżytych chwil. To wszystko jest w moich tekstach. Niektórzy mówią, że sobie wysoko postawiałam poprzeczkę.  Nie, ja staram się jedynie pisać w taki sposób, by nie mieć wyrzutów sumienia, że komuś, kto będzie tego słuchał, jedynie zabieram cenny czas. W moim domu są stosy kartek z niedokończonymi zapiskami. Nie każdą swoją myśl, linijkę tekstu, uważam za wartą pokazania, choć daję im jeszcze szansę, więc nie wyrzucam nawet latami.

Powraca Pani czasem do nich?

Raczej nie. Mozart większość utworów napisał w krótkim czasie. To  daje do myślenia. Te chwile uchwycone jednym pociągnięciem pióra są najlepsze. Człowiek ma wówczas jedną myśl, potrzebę i ten sam poziom emocjonalny czy twórczy. 

A jak powstała pierwsza piosenka?

Miałam czternaście lat, czyli tyle co teraz mój syn Mateusz, pojechałam na zimowisko harcerskie do Poronina. Zawsze na takie wyjazdy zabierałam gitarę, pisało się teksty o obozowym życiu do melodii znanych przebojów, żeby było łatwiej nauczyć śpiewać całą grupę. Kiedy wówczas zaintonowałam „ To chyba nasz ostatni obóz …” na melodię piosenki Lombardu, poznany tam uroczy Zbyszek wyśmiał mnie nieco: „tak, to każdy potrafi, spróbuj sama napisać muzykę i tekst”. W rezultacie – z powodów czysto ambicjonalnych - w drodze z Poronina do Lublina napisałam piosenkę „Chciałbyś mieć piosnkę dla siebie”; z fatalnym tekstem (śmiech), ale śpiewałam ją później jeszcze wielokrotnie. Wtedy też okazało się, że piosenki sypią mi się jak z rękawa. Tak było w liceum, potem na studiach. I wtedy wpadłam w samozachwyt (śmiech). Byłam przekonana, ze jestem bardzo uzdolniona, że piszę świetne melodie, poruszające teksty, że fantastycznie śpiewam. Ale świat tych moich zachwytów niestety nie podzielał. W pewnym momencie postanowiłam sobie odpuścić.  Wycofałam się ze śpiewania i myślałam o tym, by zostać dziennikarką. Przyjechałam do Krakowa. Zahaczyłam o Loch Camelot i o Piwnicę pod Baranami.  To był 1994 rok.
 
 Ale los lubi płatać figle.

Gdy już myślałam, że wszystko za mną, to znienacka zaczęłam zbierać nagrody m.in. na  FAMIE w Świnoujściu, Spotkaniach Zamkowych w Olsztynie, czy Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie. 

Daleko sposobem na życie odbiegła Pani od rodzinnych tradycji?

Moi rodzice byli dyrektorami szkół podstawowych pod Lublinem. Mama miała wysokie kwalifikacje w zakresie uczenia klas młodszych w systemie klas łączonych, tata uczył matematyki i ja też chciałam iść na studia matematyczne. Jednak w maturalnej klasie postanowiłam zdawać na polonistykę, by udowodnić wątpiącemu w to światu, że nasza polonistka dobrze przygotowuje do studiów polonistycznych. I dobrze, bo nauki humanistyczne okazały się trafnym wyborem. Jako dziecko chciałam jednak też uczyć się muzyki. Mój tato doprowadził do tego, że w szkole powstało ognisko muzyczne, a ja zaczęłam ćwiczyć grę na akordeonie. Kochałam ten instrument ogromnie!

Była Pani pierwszym pokoleniem w rodzinie, które interesowało się dźwiękami?

Ależ nie. Podobno moja mama grała fantastycznie na mandolinie, tata zaś także na akordeonie. Ale jak już urodziło się im trzecie dziecko, czyli ja, to zabrałam im cały wolny czas. Po latach tato zrobił mamie prezent pod choinkę, kupując jej nową mandolinę, ale do gry już nigdy nie wróciła. Poświęciła mi się bez reszty. Zawsze kiedy pytałam, jaki jest jej najpiękniejszy dzień w życiu, odpowiadała, że ten, w którym  mnie urodziła. Pewnie takie same słowa słyszeli też moja siostra i brat, ale nigdy nie dążyłam do konfrontacji (śmiech)

Czy Pani też tak mówi swoim dzieciom?

Często oglądamy wspólnie zdjęcia z pierwszych miesięcy, lat życia chłopców. Myślę, że Mateusz i Miłosz słyszą tę czułość w naszych głosach, towarzyszącą wspomnieniom, opowieściom o ich narodzinach. A na co dzień zdarza się powiedzieć „moja pocieszko” i „niedobrzastwo” i „robalu”. Ja mówię do Miłosza – „dostaniesz klapsa”. On – „dzieci nie wolno bić”. Ja – „dzieci nie wolno, ale potwory tak”. Nawet jeśli słowa padają różne, oni wiedzą, że mogą na nas liczyć i że ich uwielbiamy…

Jak Pani poznała męża?

W Radiu Kraków, gdzie był realizatorem dźwięku, kiedy nagrywałam  „Eurydyki tańczące” Anny German i „Ciepłą wdówkę na zimę” Kaliny Jędrusik do telewizyjnego programu „Wielcy nieobecni” w reż. Jana Wołka.  Olek już rzekomo wtedy wiedział, że będę jego żoną.  Potem przychodził  na moje występy do Zielonego Szkiełka, gdzie dym papierosowy mieszał się za zapachem piwa. Nie były to dla niego najlepsze warunki, bo nigdy nie palił i nie pił. Teraz od czasu do czasu lubi wypić dobre wino. Trochę się więc zmieniło (śmiech).

(Miłosz) Tak, zmieniło się. Gdy byliśmy na wakacjach na Węgrzech to kupiliśmy aż osiem butelek Tokaju (śmiech).

(Basia) Ale większość nadal stoi w barku (śmiech). Wrócę jednak do początków naszej znajomości,  które były dość niezwykłe. Prawie 16 lat temu podczas grudniowego nagrania w radiu, Olek zaproponował mi spotkanie, po czym wziął kalendarz prac, przewrócił kartki i ustalił randkę na 21 marca następnego roku. Przez ten czas nie mieliśmy ze sobą kontaktu. W marcowy wieczór poszliśmy do teatru, potem na kolację,  podczas której powiedział że „byłby najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, gdybym została jego żoną”. Powiedziałam „bądź!” (śmiech). Nasz szybki ślub można nazwać szczytem nieodpowiedzialności i ryzykanctwa, ale my dobraliśmy się tak, że chyba trudno  to zrobić lepiej.

I Pani to wyśpiewuje w swoich piosenkach. „Jestem szczęśliwa, Tak bardzo szczęśliwa/ To, czego pragnę, jest w zasięgu ręki, To, czego nie mam, nie istnieje”.

Wiele osób nie wierzy mi. Jedni myślą, że kłamię, inni - że jestem infantylną idealistką. A ja wychowałam się w fantastycznej rodzinie i mam kochanego i kochającego męża i dobre, mądre dzieci. Wszystko to doceniam. Jednak o szczęściu nie jest łatwo pisać, bo łatwo popaść w banał.

Dwa lata po ślubie przyszedł na świat pierwszy syn. Jak  godziła Pani występy na scenie z macierzyństwem?

Mateusz przez półtora roku nie przespał ani jednej nocy. Nigdy jednak nie płakał, nigdy niczego nie żądał, tylko był bardzo towarzyski, więc mu byłam przy nim. Byłam też wykończona.  Tak się jednak złożyło, że przed jego narodzinami nagrałam płytę „O obrotach”, więc zapraszano mnie na recitale.  Kiedy powstawała moja druga płyta „Słodka chwila zmian”, urodziłam Miłosza, więc na jakiś czas postanowiłam odłożyć plany zawodowe.  Gdy już płyta ukazała się, to jedna z piosenek - „Bombonierka” - wskoczyła na pierwsze miejsce listy przebojów w radiowej „Trójce” i znowu rozdzwoniły się telefony.

Synowie mają dźwięki w genach. Chodzą do szkoły muzycznej?

Tak. Mateusz jest już w drugiej klasie gimnazjum, a Miłosz w trzeciej klasie szkoły podstawowej. Obaj uczą się gry na instrumentach perkusyjnych.

Mateusz, miałeś już jakiś publiczny występ?

Tak, od dwóch lat biorę udział w koncertach „Zaczarowane Radio Kraków” Fundacji Mimo Wszystko, do których aranżacje przygotowuje pan Andrzej Zarycki, a prowadzą panie: Anna Dymna i Lidia Jazgar. Ostatnio też zagrałem na ksylofonie w piosence „Żniwna” na najnowszej płycie mojej mamy „Przywidzenia”.

Miłoszu, Ty też masz za sobą debiut sceniczny?

Śpiewałem z mamą na Wieczorach NiePerwersyjnych w Teatrze Groteska, ale najczęściej to chodzę na występy Mateusza.

(Basia Stępniak) Przez ostatnie dwa lata podczas koncertów w Radiu Kraków moje dzieci poznały wiele pięknych polskich piosenek, które często nucą.  Kiedyś podczas spaceru po Dusznikach Zdroju, siedmioletni wówczas Miłosz śpiewał na cały głos na przykład Piwniczne „Konie Apokalipsy”. Niedawno też mnie zaskoczył. Powiedział, że na religii w szkole modlił się w intencji Wojtka Belona, który wymyślił „Wolną Grupę Bukowinę”. I mnie tym bardzo wzruszył.

(Miłosz) Bo ja bardzo lubię słuchać tych piosenek. Najbardziej „Sielanki o domu” i „Piosenki o zajączku”.
(Basia Stępniak) Bardzo mnie to cieszy, że moje dzieci znają dobre piosenki. Ale oni mają też w komputerach, czy w telefonach   muzykę, która nie jest szczytem moich marzeń. Ale im tego właściwie nie zabraniam.

Mateuszu, jakiej muzyki słuchacie?

Nie słuchamy konkretnych wykonawców, czy rodzajów muzycznych. Ale lubię Kings of Leon, a Miłek Daft Punk i Gorillaz. Czasem słuchamy też piosenek naszej mamy.

Trzeba doganiać chłopców do nauki?

Jestem taką mamą, która pilnuje. Człowiek musi być niestety czasem takim policjantem czuwającym nad wszystkim. Sprawdzam nuty, poprawiam błędy, wymagam, bo boję się, że kiedyś synowie mi wytkną: Mamo, takie mieliśmy talenty, a ty nas nie przypilnowałaś. Moi rodzice też chcieli, żebym się rozwijała. Żyłam jednak w takich czasach, kiedy o pewne rzeczy samemu trzeba było zabiegać i walczyć. W trzeciej klasie liceum miałam nieusprawiedliwione godziny w szkole  i obniżone zachowanie, bo w sklepie muzycznym „rzucili” gitary i poszłam stać w kolejce, żeby by mieć jedną z nich.  Teraz moje dziecko mówi: mamo potrzebuję pałek do kotłów i czarnej muchy do garnituru. Pytam - na kiedy? Oczywiście na jutro. I człowiek staje na głowie, żeby  dziecku było łatwiej, niż nam kiedyś. Ale sama nie mam pewności, czy to dobry kierunek.

Rozmawiała
 Magdalena Strzebońska

Dodaj komentarz

Newsletter

Chcesz wiedzieć więcej? Zapisz się na newsletter.

made in osostudio