Ważne: Strona wykorzystuje pliki cookies.

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej "Polityce Prywatności".

x

Aktualności

Takie piękne dzieci mi się urodziły

03.10.2012

Takie piękne dzieci mi się urodziły
Marcin Koszałka, reżyser i operator filmowy zadebiutował w 1999 roku szokującym dokumentem „Takiego pięknego syna urodziłam”. Przedstawia w nim swoją matkę, która nieustannie krzyczy, wyrzuca synowi brak samodzielności, wyzywa go od idiotów, półgłówków, miernot i ma pretensje, że jest wiecznym studentem, który choć dostał się na wydział operatorski, to nie ma wyobraźni i wykonuje „dziadowskie rzemiosło”. Dziś ten film uznawany jest za klasykę polskiego dokumentu. Jakim rodzicem jest Marcin Koszałka? Rozmowa z reżyserem oraz jego 10-letnią córką Zosią.

„Takie piękne dzieci mi się urodziły”. To mógłby być tytuł kolejnej część sagi rodzinnej Koszałków?


Może, ale nie ja ją nakręcę, bo mam przesyt tematu mojej rodziny. Pierwsze dwa filmy poświęciłem rodzicom, trzeci sostrze i myślę, że już pewną formułę wyczerpałem.

To może, Ty Zosiu staniesz za kamerą i opowiesz kiedyś historię swojego taty?

 Nie, mnie kręcenie filmów nie interesuje.

 Jak pani słyszy, na razie nie zapowiada się, by Zosia została reżyserem filmowym. Ona pięknie rysuje. Ostatnio spodobała jej się praca kostiumografa. Od roku trwa w pomyśle, że pójdzie do Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi. Pochwaliłem się tym nawet Magdzie Biedrzyckiej, czołowej polskiej kostiumgraf, z którą kręciłem dwa filmy „Rewers” i „Kochankowie z Marony”. A wracając do Zosi, to mam świadomość, że przecież za parę lat jej zainteresowania mogą się zmienić

Jest jeszcze synek? Może on pójdzie w Pana ślady?

Antek ma dopiero 1,5 roku, więc dziś na temat jego kariery za dużo nie powiemy. Ale chciałbym, żeby sfilmował mnie, gdy będę już takim starym piernikiem.(śmiech)

Zosiu, oglądałaś film taty z babcią i dziadkiem w rolach głównych?

Oglądałam, ale nie wszystko w nim zrozumiałam. To było trochę dla mnie za trudne. Dziadka już nie pamiętam, ale babcię bardzo dobrze i była taka sama w życiu, jak w filmie.  Tata mnie czasem do niej przyprowadzał. Ale sama nigdy z nią nie zostawałam. Oddawanie Zosi pod opiekę babci było groźne, bo moja mama zachowywała się impulsywnie. Najpierw robiła furę kanapek, przynosiła tonę czekoladek, a zaraz wymyślała, że Zosia jest chuda, albo, że ma sińce pod oczami. Była niezwykle męczącą osobą. Chciałem córkę od tego wszystkiego odizolować, więc wizyty u niej były krótkie.

Gdy wnuki się rodzą, dziadkowie chcą być lepsi, niż wtedy, gdy sami byli rodzicami.

Temperament mojej mamy nigdy się nie zmienił. Ona swoją zaborczością pochłaniała dzieci, zagłaskiwał na śmierć. Ja to przeżyłem i nie chciałem, żeby moja córka też tego doświadczyła.

A dlaczego mama była tak impulsywna?
 
Bo czuła, że życie przelatuje jej przez palce. Kiedyś podjęła decyzję, że rzuci studia prawnicze i poświęci się rodzinie. Ojciec ją zapewnił, że utrzyma nas wszystkich, a ona się na to zgodziła. Potem mówiła, że zmarnowała sobie życie.

Nie mógł Pan wytrzymać z rodzicami, ale długo się od nich nie wyprowadzał.

W czasie mojej młodości - na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych - mieszkanie z rodzicami nie było niczym strasznym, bo niewielu z nas miało luksus życia we własnej kawalerce. Chyba tylko ci, którzy szybko zarobili duże pieniądze. Żyło się więc w domu rodzinnym i myślało, jak mawiał mój ojciec, że „jakoś to będzie”.

Najpierw rzucił Pan studia na AGH, potem socjologię na UJ, by w końcu trafić na operatorstwo filmowe. Długo Pan szukał miejsca na ziemi.

To prawda, ale pocieszam się tym, że wielu ludzi, nawet ci światowego formatu również nie od razu znajdują własną drogę. Choćby Stanisław Lem, który skończył medycynę i miał być lekarzem, a został znakomitym pisarzem literatury science fiction. W branży artystycznej takie poszukiwania są normą. Moi koledzy ze szkoły filmowej, na przykład Leszek Dawid, który ostatnio nakręcił „Jesteś Bogiem” trafił do szkoły filmowej, gdy miał 27 lat. Zawód reżysera wymaga pewnej wiedzy o życiu. Ja też zdawałem egzamin wstępny, gdy miałem już jakiś bagaż doświadczeń.

Ale ta tułaczka spędzała rodzicom sen z powiek. Mieli za złe, że ciągle utrzymują syna. Kiedy się Pan w końcu od nich wyprowadził?

Gdy zacząłem pracować jako operator. Robiłem wtedy wszystko, każdy chłam telewizyjny, ale tego się nie wstydzę. Na początku - jak się człowiek uczy - to powinien kręcić nawet teleturnieje. Ważne jednak, by na tym nie poprzestać. Mówię to swoim studentom. Zaczynałem od „Koła fortuny” i zarabiałem spore pieniądze. Więcej niż mój ojciec, który był inżynierem - konstruktorem i miał własną firmę. W końcu było mnie stać na wynajęcie mieszkania. Z bloku na rogu ulic: Starowiślnej i Dietla przeniosłem się do kamienicy przy ul. Grzegórzeckiej, tuż za rondem Kotlarskim.

Poczuł się Pan wtedy wolny?

Mogłem w końcu zapraszać dziewczyny. Ale nie opowiem nic więcej, bo Zosia nas słucha(śmiech). Życie samemu miało też swoje wady. Kiedyś obudziłem się w zalanym mieszkaniu. Moja noga leżała w wodzie, a ja myślałem, że to faza snu i że pływam w morzu. Trochę się wtedy wystraszyłem.

Nowe mieszkanie, pieniądze i 30 lat na karku. Pomyślał Pan o założeniu rodziny?

Taka myśl pojawiła się dopiero po poznaniu Natalii, która była wówczas studentką architektury. Poznałem ją w knajpie „Dym”, w której często przesiadywałem. Przez długi czas nie miałem jednak śmiałości do tej pięknej dziewczyny zagadnąć. Dopiero przypadkowe spotkanie w klubie „Drukarnia”, kiedy oboje byliśmy na rauszu - zbliżyło nas do siebie (śmiech). Zaproponowałem jej wycieczkę do Tyńca i ona na to przystała. Ostatecznie zmieniliśmy plany i pojechaliśmy do Ojcowa. I tak się wszystko zaczęło.

Niebawem przyszła na świat córka.

I niestety w tych pierwszych latach życia ją zaniedbałem. Nie byłem wtedy w dobrej formie. Po wyprowadzce od matki miałem nerwicę lękową, fobię chorób śmiertelnych. Byłem skupiony na sobie i na przeżywaniu własnych lęków. Zosia może mieć o to do mnie pewne pretensje, ale myślę, że stracony czas nadrobimy, choć jest to trudne, bo moja córka ma już swój własny świat, swoje zajęcia, koleżanki i kolegów. Ale ostatnio zaczęła do mnie przychodzić i pytać o pewne sprawy i to mi się nawet podoba. Zosiu, a to nie wynika też z tego, że to ja jestem tym dobrym, a mama tą złą?

Tak (śmiech). W rodzinach moich koleżanek jest podobnie. Nasze mamy więcej od nas wymagają, a ojcowie mniej.

A tata krzyczy czasem na Ciebie, jak kiedyś babcia na niego?

Rzadko.

(Marcin Koszałka) Teraz rzadko, bo sobie z tym poradziłem. Miałem jednak taki czas tuż po ślubie, że podobnie jak moja  mama wchodziłem w słowotok. Tyle lat przecież żyłem w krzyku.  Matka stosowała wobec mnie i mojej siostry przemoc psychiczną, choć nie mam wątpliwości, że nas kochała. Gdy więc wyprowadziłem się z domu i założyłem rodzinę, to tego stresu zaczęło mi brakować. Zachowywałem się jak żołnierz, który nie potrafi odnaleźć się w warunkach pokoju. W porę uświadomiłem sobie jednak czego mi robić nie wolno, by nie powielić rodzinnych schematów. Dziś dzieci otrzymują od nad dużo miłości, dowiadują się co jest dobre, a co złe. Żyją w spokojnym domu.

A gdy nie będzie Pan zadowolony z wyborów Zosi, to…?

 Będę wkraczał w jej życie, tylko wówczas jeśli zobaczę, że podąża w niewłaściwym kierunku. Gdy wpadnie w złe towarzystwo, gdzie będą narkotyki, czy alkohol. Tak jak każdy rodzic. Moje dzieci będą mieć jednak dużo swobody. Nigdy nie usłyszą ode mnie, co powinny robić w życiu. To będzie ich decyzja, którą zaakceptuję.
Mama też w końcu zaakceptowała wybór fachu, choć podczas kręcenia debiutu krzyczała, że jest Pan „operatorem z bożej łaski”, że to wszystko „tania sensacja” i „dziadowskie rzemiosło”. 

Mało tego, że zaakceptowała. Ona stała się kinomanką.

Czy była świadoma, że film pokazujący życie rodzinne Koszałków może trafić na mały ekran?
Na początku nie, ale gdy w końcu doszło do niej, że telewizja pokaże nasze toksyczne relacje, to nie chciała się zgodzić na emisję. Musiałem ją przekonywać kilka miesięcy. W końcu uległa.
 
Jak odnosili się do niej ludzie z sąsiedztwa po rozgłosie medialnym?

 Z tym było różnie. Od niechęci po uznanie. Na początku spadły na nią gromy. Zarzucano jej, że jest ekshibicjonistką. Potem jednak okazało się, że ten film może pomóc też innym osobom. I to ją cieszyło.
Od debiutu filmem „Takiego pięknego syna urodziłam” mija trzynasty rok. Zdążył Pan nakręcić 15 dokumentów, stanąć za kamerę w kilku dużych polskich produkcjach takich jak „Pręgi”, „Rysa” czy „Rewers”.

Teraz pracuje Pan nad pierwszym filmem fabularnym. Ma jakiś krakowski akcent?

Akcja filmu toczy się w Krakowie w 1967 roku, a bohaterem jest seryjny zabójca.

Pierwowzorem jest pewnie Karol Kot? 

W pewnym sensie tak, ale ja tak dalece zmieniłem historię głównego bohatera, więc chyba nie można do końca mówić o Karolu Kocie.

Nie jest Pan pierwszym artystą, który rozprawia się z „wampirem z Krakowa”. Wiersz poświecił mu kiedyś krakowski poeta Marcin Świetlicki.

Do tego filmu namówiła mnie Gośka Szumowska. Kiedyś  zadzwoniła do mnie i mówi: „rób to”!. A więc robię (śmiech). Zebrałem dokumentację m.in. pamiętniki Danki- studentki Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie - dziewczyny, która wskazała milicji, że Kot jest zabójcą. Punktem wyjścia mojego filmu jest scenariusz Marty Szreder, który przerobiliśmy wspólnie z Łukaszem Maciejewskim. Film nosi roboczy tytuł „Lolo” i pojawi się na dużym ekranie pod koniec 2013 roku.
ROZMAWIAŁA
MAGDALENA STRZEBOŃSKA

Dodaj komentarz

Newsletter

Chcesz wiedzieć więcej? Zapisz się na newsletter.

made in osostudio