Ważne: Strona wykorzystuje pliki cookies.

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej "Polityce Prywatności".

x

Aktualności

Pierwszą piłkę dał mi dziadek

20.01.2014

Pierwszą piłkę dał mi dziadek
Rozmowa z Tomaszem Rząsą, byłym piłkarzem reprezentacji Polski, byłym zawodnikiem KS Cracovia, a także zagranicznych klubów (m.in. Grasshoppers Zurych, Feyenoord Rotterdam i Partizan Belgrad). W rozmowie uczestniczą dzieci sportowca: syn Patryk oraz córka Weronika.
Pamięta Pan swoją pierwszą piłkę?

Tak. W latach 80. dał mi ją dziadek Tadeusz, tata mojej mamy.

 To była biało-czarna „biedronka”? 

Nie. Jeszcze starsza, skórzana piłka, szyta rzemykiem, z balonem w środku, czyli duszą, jak mawiał mój dziadek. Kopaliśmy ją z Maćkiem, moim starszym bratem, na podwórku kamienicy przy ulicy Dietla, gdzie mieszkali nasi dziadkowie. W bramie podwórka, czyli na bramce, stawał czasami Marcin Koszałka, dziś znany reżyser filmów dokumentalnych.

Pan zapewne świetnie sobie radził, a jak szło Marcinowi?

Nie miał łatwo, ale dawał radę. Nie graliśmy jednak zbyt często, bo nam tej piłki było szkoda.

Dobrze się nią kopało?

Była strasznie ciężka. Oj, jak się nią dostało, to bolało tak samo, jak od pasa taty.

Był Pan w ten sposób karcony przez ojca?

Nie, to żart.

W domu panowała dyscyplina?

Raczej tak, ale ja byłem też z natury spokojnym dzieckiem.

Nigdy nie wybił Pan szyby?

Oczywiście takie sytuacje się zdarzały. Ale przykrych konsekwencji tych czynów dziś już nie pamiętam, więc nie mogły to być szczególnie trudne chwile. Zawsze udawało mi się cało wyjść z opresji. 

 A jakie miał Pan relacje ze starszym bratem?

Czasem się z nim sprzeczałem, lecz w obliczu wspólnego zagrożenia stawaliśmy za sobą murem. Mieszkaliśmy na krakowskich Azorach, gdzie nie zawsze było spokojnie, więc stworzenie zwartego frontu było konieczne (śmiech). Gdy porównuję moje dzieci do nas sprzed lat, to myślę, że są o wiele bardziej spokojne.

Patryk Rząsa: Tato, ale przecież my się ciągle kłócimy.

Weronika Rząsa: I zaraz się godzimy.

A jak dziś układają się rodzinne kontakty?

Bardzo dobrze. Maciek zgodnie z tradycją rodzinną został inżynierem budowlanym, potem wyjechał do Stanów Zjednoczonych i mieszka tam od 17 lat. Odwiedza nas dość często. W Polsce był przez cały sierpień.

Kiedy zobaczył Pan pierwszy raz futbol na żywo?

Na początku lat osiemdziesiątych. Tata zabrał mnie i Maćka na mecz „Cracovii". Trzy lata później już trenowałem w tej drużynie. Namówili mnie do tego trener Janusz Sputo oraz długoletni działacz Cracovii - Ignacy Książek. Obaj przekonali mojego tatę, że sobie poradzę. Sam wcześniej prosiłem jednak rodziców, żeby mnie zapisali do jakiegoś klubu.

Jakie wrażenia miał Pan po pierwszych treningach?

Pamiętam, że do „Cracovii” przyszedłem we wrześniu 1983 roku z tatą i z redaktorem Andrzejem Szelągiem, komentatorem krakowskiej telewizji. Ojciec się z nim przyjaźnił. Andrzej Szeląg był przekonany o moim talencie. Ja miałem wówczas za sobą setki meczów na osiedlowym boisku, które rozegrałem nie z rówieśnikami, tylko chłopakami o trzy, cztery lata starszymi. Wtedy też nauczyłem się zadziorności. Poza tym dzięki graniu ze starszymi kolegami miałem wysoko zawieszoną poprzeczkę i gdy zacząłem kopać piłkę już z rówieśnikami to się okazało, że  przewyższam ich umiejętnościami. Czułem, że jestem w czymś dobry. To mi dawało chęci do strzelania goli.

Jak Pan godził sport z nauką?

Całkiem nieźle. Zarówno w szkołach podstawowych na Azorach i Białym Prądniku, jak i potem w XIV Liceum Ogólnokształcącym, zazwyczaj nauczyciele szli mi na rękę. Żaden z nich nie robił wyrzutów z powodu ciągłych wyjazdów na obozy sportowe. Nie wszyscy potrafią jednak wczuć się w sytuację sportowca, ale akurat w tym liceum miałem wyrozumiałą kadrę pedagogiczną. Profesorowie pomagali mi w nauce i trzymali za mnie kciuki. Potem zacząłem studia na poznańskiej AWF, które niestety przerwałem. Wróciłem na nie po latach i niedawno obroniłem dyplom licencjata.

Czy miał Pan kiedyś poczucie, że musiał z czegoś zrezygnować, żeby grać w piłkę?

Nie, nigdy niczego nie żałowałem. Piłka była moją największą pasją. Nie ma nic lepszego, gdy w życiu możemy wykonywać zawód związany z zainteresowaniami. Podczas treningów w Cracovii poznałem też swoją przyszłą żonę, córkę trenera Janusza Sputy. Jesteśmy już ze sobą ponad 20 lat. Sylwia wraz z siostrą bliźniaczką pod okiem ojca grały wówczas w tenisa na korcie Nadwiślan. Szło im całkiem nieźle. W pewnym momencie ich tato jednak zdecydował, że ma za dużo obowiązków i musi z czegoś zrezygnować. Padło na treningi z córkami. Obie mu to czasem wypominają.

Bo może grałyby dziś jak bliźniaczki Wiliams.

Może, bo są zdolnymi dziewczynami. Trzeba pamiętać jednak, że 20 lat temu były zupełnie inne warunki do uprawiania sportu. Trudniej też pokonywało się odległości. Tymczasem tenis wymagał systematycznej jazdy na turnieje. Teść musiał kursować z córkami po całej Polsce, a do tego w tygodniu trenować z piłkarzami, zaś w soboty jeździć jeszcze na mecze. Na dłuższą metę nie dało się tego połączyć. Siostry na lata przerwały grę, ale niedawno marzenia z dzieciństwa wzięły górę. Wróciły na kort.

Weroniko, a ty uprawiasz jakiś sport?

Tak, przez kilka lat ćwiczyłam gimnastykę akrobatyczną w Młodzieżowym Domu Kultury przy al.29 Listopada 102, ale wolę gry zespołowe i w tym roku zacznę chodzić na koszykówkę. Tak jak Patryk.

Patryk Rząsa: Ja jeszcze gram w piłkę nożną i tenisa, a wcześniej chodziłem na karate.

Tomasz Rząsa: Moje dzieci mają też talenty plastyczne i językowe. Oboje urodzili się w Holandii i kiedyś całkiem nieźle rozmawiali w tym języku. Dobrze mówią też po angielsku. Teraz mają prywatne lekcje.

Weronika: Jeszcze bardzo lubię matematykę.

Tomasz Rząsa: Masz to po dziadkach. Nie chcę się chwalić, ale Weronika i Patryk to wzorowi uczniowie. Na świadectwie były szóstki.

To prawda?

Patryk Rząsa: Tato, szóstki i piątki (śmiech). Na teście kompetencyjnym na zakończenie szóstej klasy zebrałem dość dużo punktów, więc dostałem się do gimnazjum Ojców Pijarów przy ul. Bora Komorowskiego. Ale ostatecznie wybrałem nowe, dwujęzyczne gimnazjum przy ul. Porzeczkowej, bo będę miał bliżej do domu, a poza tym poszła tam połowa mojej klasy. Mam nowe obowiązki, więc chyba muszę zrezygnować z gry…

Chyba nie w piłkę nożną?

- Nie, w koszykówkę.

Grasz w piłkę w Cracovii?

Nie, w „Bronowiance”.

Tomasz Rząsa: Trenerem Patryka jest Arkadiusz Kubik, mój przyjaciel z „Cracovii, dziś znakomity pedagog. To zdecydowało o wyborze tego klubu.

Patryku, chcesz zostać zawodowym piłkarzem?

Tak, bardzo. Myślę, że pójdę w stronę sportu i mam nadzieję, że mi się powiedzie. Jeśli nie, to wybiorę coś innego.

Pana syn ma to szczęście, że już na starcie ma dobrego trenera, więc o sukces na boisku nie będzie trudno. W Krakowie jest wiele szkółek piłkarskich, trudno się jednak rozeznać, która z nich ma wysoki poziom.

Jeśli chodzi o infrastrukturę piłkarską, to już prześcignęliśmy Europę. Mamy nowe stadiony. W Krakowie aż dwa. Z ofertą dla najmłodszych, jest trochę gorzej. Powstają co prawda „orliki”, ale nie są one do końca wykorzystane. Brakuje dobrych trenerów.

Mamy przecież piłkarzy, którzy przeszli na emeryturę.
.
Nie każdy z nich nadaje się jednak na trenera. Szkoleniowiec musi mieć zdolności pedagogiczne. A takich osób nie jest wiele. Problem tkwi też w systemie nauczania. Powinien być jednolity w całym kraju. Młody człowiek musi z góry wiedzieć, jakie umiejętności w danej grupie wiekowej są konieczne, żeby wspiąć się w górę. Na przykład ile razy podbić piłkę, gdzie się ustawić, jaką taktykę zastosować. Taki system mają na przykład Niemcy, czy Holandia.

Oglądacie wspólnie mecze na stadionach?

Tak, podczas Mistrzostw Europy moja rodzina była na dwóch spotkaniach naszej reprezentacji. Na meczu otwarcia z Grecją oraz we Wrocławiu, gdy graliśmy z Czechami.

Dostał Pan bilety od Polskiego Związku Piłki Nożnej?

Jako sztab szkoleniowy reprezentacji Polski dostaliśmy po cztery darmowe bilety na każdy mecz naszej drużyny. Wracając do wspólnego kibicowania, to czasem patrzymy na rozgrywki w telewizji…

I jak się denerwujecie, to…

Zazwyczaj denerwuje się żona, więc przełącza na inny kanał.

Ogranicza Pan czasem dzieciom oglądanie TV albo granie na komputerze?

Nie, sami mają granicę i nie tylko, kiedy dostają oczopląsu. Staramy się żoną, żeby wszystko w ich życiu było wyważone. Zależy nam na tym, żeby uprawiały sport, bo dzięki temu rozwijają się fizycznie i mentalnie. Sport uczy pracowitości, cierpliwości, chęci wygrywania i pogodzenia się z porażką. To wszystko w życiu się przydaje.

Grał Pan w drużynach w Szwajcarii, Austrii, Serbii i Holandii. Który, z tych krajów jest najbardziej prorodzinny?

Najlepiej znam model holenderski, bo moje dzieci urodziły się w Rotterdamie. Tam chodziły do szkoły i przedszkola. Dziś mają podwójne obywatelstwo: polsko-holenderskie. Edukacja i opieka socjalna w Holandii jest na najwyższym poziomie. W tym kraju dzieci mogą zacząć przedszkole, gdy ukończą roczek, a naukę w szkole obowiązkowo w wieku czterech lat. Rodzice mogą liczyć na pomoc państwa. Od małego dzieci uczą się swobody wyrażania myśli, tolerancji i szerszego spojrzenia na otaczające je problemy.

Kilka lat temu wrócił Pan do Krakowa, gdzie mieszka Pan z rodziną. Do niedawna pracował Pan w Warszawie jako menadżer reprezentacji Polski w piłce nożnej. Co jest łatwiejsze gra w piłkę, czy dbanie o wizerunek polskiej drużyny w mediach?

Praca „po drugiej strony barykady” jest znacznie cięższa. Moje dokonania oceniane są często przez pryzmat wyniku sportowego, na który nie mam już bezpośredniego wpływu. 
ROZMAWIAŁA
MAGDALENA STRZEBOŃSKA

Dodaj komentarz

Newsletter

Chcesz wiedzieć więcej? Zapisz się na newsletter.

made in osostudio