Ważne: Strona wykorzystuje pliki cookies.

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej "Polityce Prywatności".

x

Aktualności

Dzieci uporządkowały mój świat

01.12.2012

Dzieci uporządkowały mój świat

Rozmowa ze Sławomirem Shuty, krakowskim pisarzem, autorem filmów undergrandowych, prezentującym w swojej twórczości postawę nonkonformistyczną. Jego powieść „Zwał” o absurdach pracy w korporacji bankowej,  została nadrodzona „Paszportem Polityki”. Sławomir Shuty jest ojcem 11-letniej Wiktorii i 1,5 rocznej Róży.

Dzieci wywróciły Pana świat do góry nogami?

  W pewnym sensie tak. Zmieniły go, uporządkowały.  Zanim się narodziły mogłem robić, co chciałem. Rzuciłem pracę w  banku,  która co prawda dawała mi stały dochód, ale też mnie męczyła.
Dla wielu absolwentów szkół ekonomicznych bank jest szczytem marzeń.

Co Panu się nie spodobało?

Miałem etat w oddziale na rogatkach miasta. Praca była monotonna, schematyczna, obarczona dużą odpowiedzialnością i niestety słabo płatna. Musieliśmy sprzedawać produkty banku ludziom, którzy ich nie potrzebowali. Sprowadzało się to więc do kreacji potrzeb. Wytrzymałem tylko rok.

A potem zajął się Pan pisaniem książek.

Tyle, że szybko okazało się, że z tego trudno się utrzymać. Stałem się utracjuszem,  żyłem od imprezy do imprezy nie myśląc o przyszłości. Narodziny pierwszej córki - Wiktorii zmusiły mnie do zmian. Na świecie pojawił się ktoś, za kogo byłem już odpowiedzialny.  Trzeba było iść do pracy. Ale do zawodu ekonomisty wrócić nie chciałem. Wybrałem pracę w magazynie, gdzie przez trzy lata przerzucałem paczki z miejsca na miejsce, a zarabiałem tyle co w banku. Miałem za to więcej czasu.

I nie musiał się Pan stresować się, czy uda się otworzyć kilkaset kont osobistych, by wyrobić normę.

Żadnych  lokat, ROR-ów, kredytów. To była radosna, fizyczna robota. Ale niebawem moja książka „Zwał” została nagrodzona „Paszportem Polityki” trzeba było więc porzucić magazyn.

W „Zwale” powrócił Pan do banku obnażając absurdy pracy w korporacji.  Targety, których nie da się osiągnąć,  lizusostwo, pozorowanie zajęć. Jedną z głównych postaci jest Pani Basia, kierowniczka oddziału banku,  która chce wysłać półtoraroczną córeczkę na angielski,  by „przygotować ją do wymagającego rynku pracy”. A czego uczą się Pana dzieci?

One żyją w innym świecie. Wiktoria mieszka ze swoją mamą pod Krakowem w rodzinie artystycznej. Interesuje się wszystkim, co wiąże się ze sztuką; rzeźbi, maluje, lepi garnki. A Róża to maleństwo. Ma dopiero półtora roku.

Pośle ją Pan teraz na angielski…

Absolutnie nie. Dzieciństwo to krótki moment błogiej nieświadomości. Człowiek jest wtedy szczęśliwy. Wiem jednak, że trzeba dziecko przygotować do samodzielności, ale nie sądzę, by sposobem na to, była nauka języków obcych. One powinny raczej usłyszeć od nas, jak żyć  w społeczeństwie i jak rozpoznać sytuacje, które mogą być dla nich zagrożeniem. Bez znajomości języków, można sobie poradzić, bez wiedzy o relacjach międzyludzkich, raczej nie.
 
Chce Pan, żeby córki zostały artystkami, czy też żeby miały etaty choćby w banku, bo to pewniejsza praca?

Wybiorą takie zawody, jakie zechcą. Mogą być księgowymi, nauczycielkami, albo rzeźbiarkami. Uszanuję wszystkie decyzje, bo przecież sam poszedłem w życiu drogą negacji autorytetów. W końcu robię to co chcę i jestem szczęśliwy, choć zawody artystyczne obok blasków mają też cienie. Tu zdobywanie pieniędzy nie przychodzi tak łatwo. Ale taka jest cena wolności.

W swojej twórczości prezentuje Pan postawę antykonsumpcyjną. Drażnią Pana sklepy wielkopowierzchniowe, w których ludzie wpadają w szał zakupów. Czy po narodzinach dzieci, dla których zazwyczaj chce się zrobić wszystko, pogodził się Pan ze współczesnym kultem zakupów?

Zacznę od tego, ze starsza córka nigdy na mnie nie wymuszała, byśmy chodzili po sklepach. Nie żądała nowych ubrań, czy nowych zabawek. Nie wiem, jak będzie z Różą. Widząc jak teraz w studio bawi się grzecznie klockami, myślę że taki prezent powinna dostać od św. Mikołaja. A co do konsumpcji, to sądzę,  że nie da się od niej uciec. Trzeba mieć jednak umiar. Nie pojmuję tej ciągłej wymiany przedmiotów na nowe, choć stare są użyteczne.

To świetnie, bo mój dyktafon ma parę dobrych lat, ale świetnie nagrywa. Czasem mam jednak obiekcje, by go używać. Dziś się jednak nie wstydzę (śmiech).

Myślę, że powinna się Pani wstydzić (śmiech).
 
Rozpieszcza Pan swoje córki?

Jeżeli pod tym pojęciem rozumiemy miłość, to tak, jeżeli spełnianie każdej zachcianki, to nie.  Naturalnie chciałoby się im uchylić nieba, bo są strasznie kochane.

Dużo czasu poświęca Pan dzieciom?

Wiktorię odwiedzam raz w tygodniu i wtedy maksymalnie koncentruję na niej uwagę. Nie są to jednak typowe relacje ojciec – córka, a raczej kontakty przyjacielskie. Moje dziecko żyje w nowej rodzinie mamy i jest dobrze wychowywane, więc nie chcę ingerować w to, co nieźle funkcjonuje. Z Różą z jestem codzienne, bo pracuję w domu.

A jakie było Pana dzieciństwo?

Śmiałem się i płakałem, cieszyłem się i cierpiałem. Ale z pespektywy kilkudziesięciu lat mogę powiedzieć, że był to szczęśliwy czas. Mieszkałem z rodzicami i braćmi na osiedlu Kościuszkowskim w Nowej Hucie. To robotnicze miasto przez długi czas było jedyną rzeczywistością, jaką znałem.

Nie jeździł Pan do Krakowa?

 Do końca podstawówki byłem może raz. Pamiętam, że chodziliśmy po Rynku i  placu Wolnica, gdzie był kiermasz i rozdawano pierniki.

Tylko raz? Przecież to tak blisko.

Kraków i Nowa Huta to były dwa odrębne światy, oddzielone symboliczną granicą, czyli wielkimi literami „K/NH”, która przebiegała w Parku Lotników na Czyżynach. Niezbyt często ją przekraczaliśmy, bo w Nowej Hucie mieliśmy wszystko, co nam było do życia potrzebne. Żłobki, przedszkola, szkoły podstawowe, boiska piłkarskie, a także sklepy, domy kultury, Teatr Ludowy i trzy kina: Sfinks, Świt, Światowid. Wszędzie miałem blisko. Tylko do kościoła trzeba było dojechać.

Kiedy Pan zaczął podbijać Kraków?

W liceum. Przyjeżdżaliśmy z kumplami po lekcjach na Rynek i zawsze słyszeliśmy dwa pytania: skąd jesteście i czego słuchacie? Z kolei znajomi z Krakowa bali się już do mnie przyjeżdżać, bo, u nas to dziadostwo i siedlisko zła. Było w tym sporo racji, w końcu klatka walczyła z klatką, blok z blokiem, osiedle z osiedlem. Nie można było zapuszczać się za daleko, bo za rogiem stali goście, którzy chcieli ci skroić pieniądze. Było też mnóstwo osiedlowych pijaków. Pamiętam, jak kiedyś natknąłem się na takiego jednego, który zabrał mi bidon, wypił z niego herbatę i poszedł.

 Dom chronił Pana jednak przed niebezpieczeństwem?


Tak miałem wszystko, czego potrzebuje młody chłopak. Wikt i opierunek. Mogłem też kształcić się. Brat, który studiował ekonomię, doradził mi ten kierunek jako perspektywiczny, po którym łatwiej o pracę i duże pieniądze. On zresztą pozostał w branży i dobrze sobie radzi. Mieszka w Poznaniu. Drugi pracuje w Kombinacie Metalurgicznym w Nowej Hucie.

Często się Pan spotyka z rodziną?

Co tydzień na niedzielnych obiadach w bloku na osiedlu Kościuszkowskim.

Jest Pan dziś gościem w Nowej Hucie?

Tak, bo zamieszkałem na Kazimierzu.

Chciałby Pan jeszcze do niej kiedyś wrócić?

Chyba nie, choć bardzo dobrze mi się tam mieszkało. Dziś jednak nie wyobrażam już sobie życia w bloku. Teraz przede  wszystkim doceniam urok wsi. Mamy działkę z niewielką chatą w Beskidzie Niskim i ostatnio często tam wyjeżdżam.  Na skraju wsi, z dala od cywilizacji, wiodę zupełnie inne życie. Tam też czasami piszę. 

Kilka dni temu ukazała się Pana kolejna powieść „Jaszczur”. Tym razem szydzi Pan ze świata wydawniczego. Trudno chyba napisać książkę o środowisku, w którym się funkcjonuje?

Tak naprawdę „Jaszczur” nie szydzi z rynku wydawniczego. Nazwałbym go raczej powieścią symboliczną, inicjacyjną podróżą w głąb świadomości. Główny bohater ma pewne moje cechy, ale to nie ja, jego perypetie to pretekst do zastanowienia się nad tajemnicą człowieczeństwa. Boję się jednak, że książka zostanie źle, powierzchownie odebrana. Już teraz dochodzą do mnie głosy krytyki ludzi, którzy odczytują powieść dosłownie i oskarżają mnie o plugawienie własnego gniazda.

Rozmawiała
Magdalena Strzebońska

Dodaj komentarz

Newsletter

Chcesz wiedzieć więcej? Zapisz się na newsletter.

made in osostudio