Ola mówi do pani mamo?
Tak, niemal od samego początku. Kiedy trafiła do naszej rodziny miała dziewięć lat i bardzo tego potrzebowała. Brakowało jej mamy, która zmarła, gdy Oleńka miała dwa latka. Już przy naszym pierwszym spotkaniu powiedziała do mnie: „tak bardzo chciałabym mieć mamę, móc znowu mówić mamo... To takie piękne słowo!”.
Tak poważna deklaracja w ustach dziewięcioletniej dziewczynki?
Ola, jak na swój wiek, była rzeczywiście bardzo dojrzała. Myślę, że życie tak ją ukształtowało.
Co się z nią działo zanim trafiła do waszej rodziny?
Po śmierci mamy, kilkakrotnie odbierana ją ojcu, który z powodu choroby alkoholowej i udaru nie był w stanie się nią zajmować. Praktycznie nie miała nikogo, prócz babci, która nie wykazała zainteresowania, by ją do siebie zabrać. Wcześniej przez trzy tygodnie była nawet w rodzinie zastępczej, ale oni oddali ją, bo ponoć nie spełniła ich oczekiwań. Ludzie chcą adoptować dzieci, które są zgodne z ich wzorcem, mają określony wygląd, konkretny kolor oczu, włosów, pochodzenie i najlepiej, żeby nie miały skończonego roku. Zresztą Ola sama mi o tym powiedziała przy pierwszym spotkaniu: „wszyscy chcą tylko malutkie dzieci, żeby mogli je sobie wychować, a takich dużych jak ja, nikt nie chce, bo mają już za sobą poważne przeżycia i dorośli się boją, że już nie da się nas zmienić”.
Ma pani dwoje własnych dzieci, dlaczego zdecydowała się pani na zabranie Oli do siebie?
Los tak zdecydował i … Ola.
To ona wybrała sobie panią na mamę?
Tak. Ona w pełni świadomie szukała wówczas rodziny, a ja nie wiedziałam, że zostałam przez nią wytypowana.
Jak wyglądało wasze pierwsze spotkanie?
To było 13 maja 2006 roku. W odwiedziny przyjechała do mnie koleżanka ze studiów i przywiozła ze sobą Olę, która wówczas przebywała w pogotowiu opiekuńczym u jej siostry. Kiedy przyjechały oprowadziłam Olę po domu, pokazałam gdzie są zabawki, czym może się bawić. Kiedy schodziłyśmy ze schodów, Ola złapała mnie za rękę i zapytała: „czy pani bardzo kocha swoje dzieci?”. Nie spodziewałam się takiego pytania, bez zastanowienia odpowiedziałam z uśmiechem „oczywiście! Bardzo, ale to bardzo kocham moje dzieci!” Wtedy Ola zapytała jednym tchem: „A czy nie pokochałaby pani jeszcze jednego?”
Trudno w sekundę znaleźć odpowiedź na tak trudne pytanie.
Stałam jak zahipnotyzowana. Do oczu Oli powoli napływały łzy, zaczęła wyrzucać z siebie potok słów, a każde z nich bolało coraz bardziej: „Moja mamusia zmarła, jak miałam dwa lata – szlochała - już jej w ogóle nie pamiętam, a od tatusia zabrali mnie już trzeci raz, jest bardzo chory, leży w szpitalu i już na pewno do niego nie wrócę. Mam przydział do domu dziecka. Ale ja tak bardzo nie chcę tam iść! Tak bardzo chciałabym żeby mnie ktoś pokochał”. Ścisnęła moją rękę jeszcze mocniej i niemal błagalnym głosem dodała: „Proszę, niech mnie pani uratuje, ja tam zginę, stamtąd nie będzie odwrotu, nikt mnie już nie weźmie i nie pokocha”. Ona mówiła, a ja zaczynałam układać sobie w głowie plan.
Jak jej delikatnie odmówić?
Nie. Plan działania. Pomyślałam „właściwie dlaczego miałabym jej nie wziąć do siebie”? Poczułam, że to właśnie jest ta chwila w życiu, która zdarza się tylko raz, w której nie mogę postąpić inaczej, nie mogę odmówić, bo w przeciwnym razie moje życie pójdzie na marne. Kiedy w tym dniu Ola od nas odjeżdżała, bardzo płakała i pamiętam, że powiedziałam jej wówczas: „Nie martw się Oleńko, znam pewną wróżkę i poproszę ją, żeby ci wyczarowała mamusię”.
Najpierw jednak na te czary musiał się zgodzić pani mąż. Jak zareagował?
Delikatnie mówiąc nie był zachwycony. Argumentował, że mam dwoje własnych dzieci, więc nie brakuje mi kłopotów i obowiązków. Twierdził, że dzieci z „takich” rodzin mają obciążenie genetyczne i Ola zapewne bardzo szybko zacznie pić alkohol i zajdzie w ciążę w wieku 15 lat.
Jakich argumentów pani użyła, żeby go przekonać?
Tłumaczyłam, że to niewiele zmieni w naszym życiu; wożę Michasia codziennie do szkoły, to będę woziła również Olę. Gotuję każdego dnia obiady dla rodziny, a jeden talerz zupy więcej, to nie problem. Do pralki wrzucę po prostu jedną parę spodni więcej. Ważne było dla mnie poparcie mamy, do której od razu zadzwoniłam, a ona bez zastanowienia powiedziała: „bierz ją do siebie. Jak trzeba będzie, to ci pomogę”. Dałam mężowi trzy dni na podjęcie decyzji. W tym czasie pojechałam do Wieliczki do kościoła, pod figurę Matki Boskiej Fatimskiej, ponieważ to w jej święto po raz pierwszy spotkałam Olę. Poprosiłam ją, żeby mnie wsparła i umówiłam się z nią, że w razie czego będzie mi pomagać. Po trzech dniach mąż powiedział „tak”, ale od razu zastrzegł, że jak będą jakieś problemy, to mam sobie z nimi radzić sama.
Po kilku miesiącach Ola trafiła do waszego domu, staliście się dla niej rodziną zastępczą i odtąd żyliście długo i szczęśliwie…
No właśnie niezupełnie tak było. Gdybym wówczas wiedziała, co mnie czeka, to nie wiem czy bym się na to zdecydowała, choć dziś z perspektywy czasu widzę, że było warto.
Co takiego się działo?
Ola z dziewczynki, która przy pierwszej wizycie obiecywała, że będzie mi robić herbatę i nauczy się dla mnie smażyć kotlety, przemieniła się w małego potwora, który już pierwszego dnia pokazał swoją prawdziwą twarz. Potrafiła w kilka godzin zrobić ze swojego pokoju melinę, wieszała śmieci na klamce, okna zasłaniała kocem, brudne ubrania wpychała pod łóżko, nie myła zębów, potrafiła przez kilka dni nie brać prysznica. A do tego kłamała i robiła z siebie ofiarę.
W jaki sposób?
Na lekcjach opowiadała, że ją głodzę, że nie chcę jej robić śniadań do szkoły, że nie chcę jej kupić prezentu na urodziny. Byłam nawet wzywana do dyrektora. Raz próbowała uciec z domu. Niechętnie się uczyła. Początkowo nie mogłyśmy się absolutnie dogadać, a kiedy byłam już u kresu wytrzymałości usłyszałam od niej: „skoro sobie nie radzisz, to mnie oddaj”. Byłam nawet u psychologa, który mi powiedział, że wszystko robię dobrze, ale na efekty muszę poczekać nawet kilka lat.
Jak długo pani czekała?
Trzy lata. Zmiany przyszły dopiero wówczas, kiedy zaczęłam dostrzegać problem w sobie, a nie w niej. Pomyślałam, że to ja muszę się zmienić, skoro jej nie mogę. Przełomowym momentem w zrozumieniu tego okazało się kazanie jednego z księży, który powiedział „dlaczego my tak bardzo chcemy zmieniać innych ludzi wokół siebie, i dopiero jak spełnią nasze oczekiwania, to zaczynamy ich kochać i akceptować. A Pan Jezus pokochał nas takimi, jacy jesteśmy, ze wszystkimi naszymi wadami”. Zaczęłam nad sobą pracować i udało się. Teraz jesteśmy w świetnych relacjach, dużo rozmawiamy o tym, co było w naszym wspólnym życiu i w jej poprzednim, o tym co jest teraz i o tym co będzie. Siedzimy przy stole, jemy czereśnie i snujemy plany na przyszłość. Jest świetnie! Ola to wspaniałe dziecko, które nauczyło mnie pokory, zrozumienia i prawdziwej akceptacji dla inności, choć dorastałam w domu o niesamowicie wielkiej tolerancji dla drugiego człowieka.
Jak dzieci zareagowały na pojawienie się Oli.
Cudownie. Michaś i Maja wiedzieli, że mama ma wielkie serce. Takie w którym zmieszczą się i oni i jeszcze ktoś inny. Nigdy nie wystąpił u nas problem: ,,mama mnie już nie kocha, bo jest ktoś nowy”. Syn oddał nawet Oli swój pięknie umeblowany pokój. Już w pierwszą noc, kiedy Ola u nas spała Michaś powiedział mi ,,Teraz idź do niej, bo ona cię potrzebuje, Ola do tej pory nie miała mamusi, idź i przytul ją”. Tego nigdy nie zapomnę. Zdałam sobie wówczas sprawę, że udała mi się w życiu bardzo ważna rzecz: Michaś wie, że kocham go bezgranicznie i nic nigdy nie będzie mogło tego zmienić.
Czy Ola tęskniła za poprzednią rodziną?
Bardzo. Wiele razy, zwłaszcza na początku, widziałam, jak płacze. Pytała, dlaczego nie ma jej rodziców.
Musiało być pani przykro?
Tak, było mi wtedy bardzo przykro, choć byłam na to przygotowana, bo wiedziałam, że każde dziecko kocha swoją mamę i tatę, niezależnie od tego, jacy oni są. Sama wychowywałam się w biednej rodzinie, ale nie wyobrażam sobie, że ktoś miałby mnie zabrać od moich ukochanych rodziców.
Czym się zajmowali?
Byli ogrodnikami, uprawiali ogórki i pomidory. Mieszkałam z nimi i dwójką braci na wsi, w malutkim domku, w którym początkowo nie było nawet bieżącej wody. Chciałam się uczyć gry na różnych instrumentach, w końcu sama nauczyłam się grać na organach i byłam przez kilak lat organistką kościelną. Chciałam tańczyć w zespole, poznawać języki, ale na to wszystko nie było nas stać. Poza tym musieliśmy pomagać rodzicom. Do moich codziennych obowiązków należało palenie w piecu, wynoszenie popiołu, gotowanie obiadu, sprzątanie, mycie podłóg. Mój dzień pracy kończył się o 21. Mimo to bardzo dobrze się uczyłam, zawsze udzielałam się w szkole, organizowałam pracę samorządu szkolnego, brałam udział w konkursach, zawodach, turniejach, reprezentowałam szkołę niemal we wszystkich dziedzinach, nawet zajęłam bardzo wysokie miejsce w wojewódzkim konkursie recytatorskim.
Dzięki pracowitości udało się Pani wyjechać na studia do dużego miasta?
Wcześniej zaszłam w ciążę i urodziłam Michała, ale z jego ojcem rozstałam się po kilku miesiącach. A kiedy Michaś skończył rok, ciocia z wujkiem zaproponowali, że mogę u nich zamieszkać w Krakowie, że pomogą mi przy dziecku, a ja zacznę studia.
Na jaki kierunek się pani zdecydowała?
Przechodząc ulicą zobaczyłam reklamę nowego kierunku gospodarowanie nieruchomościami. Ważne było dla mnie, że zajęcia odbywają się popołudniami. Do południa opiekowałam się Michasiem i pomagałam cioci w domu, a potem gdy wracała z pracy, biegłam na zajęcia. Po roku przeniosłam się na studia dzienne na Akademię Ekonomiczną, wynajęłam mały pokoik, a Michała zapisałam do żłobka.
Domyślam się, że to nie był łatwy okres w pani życiu?
Po zajęciach odbierałam Michała ze żłobka i tramwajem wracaliśmy do naszego pokoiku. Pamiętam, jak raz Michał tak mocno zasnął w tramwaju, że nie mogłam go dobudzić, a od przystanku do naszego domu było jeszcze 15 minut drogi piechotą. W jednej ręce miałam teczkę z książkami i notatkami, w drugiej termos z obiadem, który wiozłam z uczelni, jacyś ludzie pomogli mi wysiąść z tramwaju, a ja stanęłam na drodze z Michałem na rękach i się rozpłakałam, bo nie miałam siły dalej iść. Pomyślałam sobie „Boże, nie dam już rady”.
Ale nie poddała się pani.
Tak. Okazało się, że człowiek może dużo wytrzymać. Skończyłam studia z wyróżnieniem, a wcześniej, kiedy Michałek miał 3 latka poznałam swojego przyszłego męża, uruchomiliśmy firmę, która świetnie prosperowała, kupiliśmy piękny dom pod Krakowem, a ja zaszłam w ciąże. Kiedy się okazało, że to dziewczynka, byłam najszczęśliwszą kobietą na świecie, ale cały czas z tyłu głowy miałam słowa mojego taty, który zawsze mi powtarzał: ,,Pamiętaj dziecko – tyle jesteś warta, ile inni mają z ciebie pożytku. Jeśli będziesz żyła sama dla siebie, lepiej żebyś nie żyła wcale”. Zaraz po przeprowadzce do nowego domu piliśmy z mężem szampana w jakuzzi, a ja myślałam ze smutkiem, „czy tak ma teraz wyglądać moje życie? Ma być takie próżne i pozbawione sensu?”.
Wiele kobiet na pani miejscu po prostu cieszyłoby się chwilą.
Ja czułam, że mam do spłacenia dług wdzięczności wobec ludzi, którym się nie udało, którzy nie mieli w życiu tyle szczęścia co ja. Dlatego właśnie pojawienie się Oli w moim życiu, było dla mnie jak znak od Boga, że wreszcie mogę zrobić coś dla innych.
Jednak to szczęście nie trwało długo.
Po kilku latach ten piękny świat się zawalił. Firma popadła w tarapaty, mąż roztrwonił majątek. Dowiedziałam się, że nie tylko nie mamy ani grosza, ale także toniemy w długach. Rozpoczął się bardzo trudny okres dla mnie. Komornicy zajęli konta, zabrali wszystko... Pamiętam dzień, w którym wpłaciłam na konto jedyne pieniądze jakie miałam, a po zalogowaniu się na konto, okazało się, że nie mogę dokonać żadnej transakcji, z powodu blokady środków. Z bezsilności, z poczucia porażki, z niemocy zaczęłam wtedy strasznie płakać, ale wiedziałam, że za dwie godziny ze szkoły wracają dzieci i muszę się pozbierać. Miałam w głowie tylko jedno – przetrwać. Uczepiłam się wtedy takiej myśli, że przecież nie mam raka i że każda osoba, która jest chora wolałaby teraz być na moim miejscu. To mi pomogło. Z mężem wzięliśmy rozwód, a ja musiałam wyprowadzić się z dziećmi z naszego domu. Wynajęłam dla nas małe mieszkanie i zaczęłam szukać pracy.
Przypomniał mi się fragment bajki o Małpce Fiki Miki: „choć nie mamy już majątku, tylko głupi się tym martwi, mądry zacznie od początku”.
Choć ten początek był bardzo trudny, znów przypominałam sobie słowa mojego taty, który zawsze powtarzał: „Nie ma sytuacji bez wyjścia, każda zmiana jest na lepsze, a jak ci kiedyś będzie w życiu źle, to idź na dwie godziny do szpitala i wtedy zobaczysz jaka jesteś szczęśliwa”. Szybko znalazłam bardzo dobrą posadę i od razu zostałam pracownikiem roku, choć często do pracy musiałam jeździć z małą Mają pod pachą. Dziś mogę powiedzieć, że jestem szczęśliwa. Mam ręce do pracy, jestem zdrowa, mam trójkę zdrowych, wspaniałych dzieci i poczucie szczęścia każdego dnia. Czego więcej można chcieć?
Rozmawiała Anna Kolet-Iciek
Fot. Joanna Kucharska