Ważne: Strona wykorzystuje pliki cookies.

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej "Polityce Prywatności".

x

Aktualności

Wyjazdy i powroty

04.12.2013

Wyjazdy i powroty
O rodzinie, sześcioletnim pobycie w Hiszpanii i podróżach rozmawiamy z dr Agatą Komorowską, iberystką, tłumaczką i pracownikiem naukowym Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz dr. Andrzejem Komorowskim, chirurgiem w krakowskim Instytucie Onkologii. Agata i Andrzej Komorowscy są rodzicami pięcioletniej Emilki. 
 
Operował Pan torreadorów?

Urazy zadawane podczas korridy to ciekawostka chirurgiczna. Grzechem byłoby nie wziąć dyżurów lekarskich podczas takich walk. 

Uczestnicy wyszli cało z opresji? 

Tak, wszystkich udało się uratować.

Wcześniej w Krakowie był Pan zatrudniony w Instytucie Onkologii przy ul. Gancarskiej w Krakowie, żona Agata pracowała na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Jagiellońskiego. Czy w Polsce żyło się tak źle?

Nie, w ojczyźnie nam się podobało, ale uznaliśmy, że w sensie zawodowym stoimy w miejscu, że wpadamy w rutynę. Potrzebowaliśmy bodźca do zmian. Pomyśleliśmy więc o nowej pracy i to najlepiej poza granicami kraju. Wybraliśmy region, w którym oboje mogliśmy poczuć się dobrze. 

Padło na Hiszpanię. Nie miał Pan problemów ze znalezieniem tam pracy?

Znalazła mi ją żona na południu kraju, w andaluzyjskim szpitalu Bonifratrów w Jerez de la Frontera. Na początku mieszkaliśmy też w tamtejszym klasztorze, a okna naszej celi wychodziły na zoo. Pierwsze hiszpańskie sjesty przerywał nam ryk lwa, który miał klatkę naprzeciw naszego okna. Jednak dzięki mieszkaniu w klasztorze zaprzyjaźniliśmy się braćmi zakonnymi, którzy i potem nas wspierali. W szpitalu w Jerez de la Frontera operowałem dwa i pół roku, trzy i pół w Sanlúcar de Barrameda oraz przez krótki czas w Sewilli i Maladze. 

Czy specyfika pracy w hiszpańskich szpitalach różniła się od tej w Polsce? 

Tak, ale dlatego, że w Hiszpanii trafiłem do placówek o zupełnie innym profilu niż ta w Krakowie. Były to prywatne szpitale z chirurgią ogólną, a nie onkologiczną, gdzie napięty grafik często nie pozwalał lekarzom na odpoczynek w dyżurce. Pracy było bardzo dużo, ale z drugiej strony zdobyłem tam spore doświadczenie. 

Uczył się Pan wcześniej języka hiszpańskiego?

Nie, z języków romańskich tylko włoskiego, francuskiego i łaciny. 

Agata Komorowska: Gdy wyjeżdżaliśmy w 2007 roku, Andrzej znał po hiszpańsku tylko kilka słów na krzyż i podstawy gramatyki. Jednak przed wyjazdem przez nasze krakowskie mieszkanie przewinęło się wielu Hiszpanów, z którymi potrafił się jakoś dogadać. W Hiszpanii już wchłaniał język jak gąbka. Dziś mówi znakomicie po hiszpańsku. 

A dla córki ten język nie był problemem?

Nasza Emilka spędziła poza krajem pięć pierwszych lat swojego życia. Do 2,5 roku słyszała tylko język polski, którym porozumiewaliśmy się w domu. Potem zaczęła chodzić do tamtejszego żłobka, by oswajać się z hiszpańskim. Pierwsze rozmowy z koleżankami w drugim języku były dla niej ogromnym stresem. Potem wszystko minęło. Pod koniec pobytu mówiła już ze ślicznym akcentem prowincji Kadyksu.

Emilko, podobało Ci się w hiszpańskim przedszkolu?

Tak. Tam był plac zabaw z dwiema zjeżdżalniami i karuzele, ale bez huśtawek. W Hiszpanii nie przebierałam bucików, nie było tam szatni.

A co najbardziej lubisz w polskim przedszkolu? 

Zadania. 

Jakie zadania? W przedszkolu są zadania?

Muszę to ciągle opowiadać?

Robicie pewnie szlaczki?

Tak. Dzisiaj je rysowaliśmy. Mogę zjeść teraz naleśniki z czekoladą? Bo jeszcze dziś nic nie jadłam z brązowej czekolady.
 
Agata Komorowska: Jadłaś z białej. 

Emilia: Ale z brązowej jeszcze nie.

Agata Komorowska: Córka jest bardzo bezpośrednia i umie walczyć o swoje. Ma łatwość nawiązywania kontaktów. To dzięki pobytowi w Hiszpanii. Tam ludzie szybko skracają dystans. 

Ja wygląda opieka w obu przedszkolach? 

Agata Komorowska: Bardzo się różni. W hiszpańskim przedszkolu rodzice nie wchodzą do budynku. Przed patio żegnają się z ubranymi w mundurki dziećmi, które odbierają panie nauczycielki. Zajęcia w przedszkolu kończą się o godz. 14. Poza tym dzieci przynoszą obowiązkowo do przedszkola drugie śniadanie. To może być kanapka, ciasteczko lub owoc. Inną różnicą jest to, że grupą 25 maluchów, opiekuje się tylko jedna pani, więc nie ma możliwości przebierania swoich podopiecznych. Gdy dzieciak nie zdąży do toalety, nauczycielka dzwoni po rodzica, a ten przerywa pracę i natychmiast przyjeżdża do przedszkola, by je przebrać.

Nie wyobrażam sobie, żeby polski pracodawca na to pozwolił?

W Hiszpanii, a przynajmniej w Andaluzji, nie ma z tym problemu. Zresztą pracowaliśmy w 60-tysięcznym mieście, więc przejazd tam i z powrotem nie zajmuje mieszkańcom dużo czasu. Rodzice to akceptują.

Czym różnią się jeszcze tamtejsze placówki od naszych?

Agata Komorowska: Zajęcia w nich wyglądają jak lekcje w szkole. Maluchy siedzą przy stolikach, a nie na dywanie i  jest o wiele mniej zabaw. Dzieci od trzeciego roku życia są zaopatrzone w zestaw podręczników i robią zadania, dzięki czemu pani może zapanować nad tak liczną grupą. 

Czyli maluchy w wieku trzech lat uczą się już czytać i pisać?

Agata Komorowska: Emilka dostawała nawet zadania do domu, czyli ćwiczenie z pisania literek. Ćwiczyła a, e… Panie są wymagające, a rodzice zestresowani, gdy dziecku coś nie wychodzi. Ja miałam do tego dystans i mówiłam, żeby się nie przejmowali, bo to dopiero początki. W tym wieku dzieci powinny się bawić, skakać, biegać, a nauka pisania jest już domeną szkoły. W Andaluzji rodzice mają jednak fobię na punkcie kształcenia dzieci, analfabetyzm jest tam nadal aktualnym problemem. Pacjentami Andrzeja bywali 60-latkowie, którzy z trudem pisali, albo w ogóle tego nie potrafili.

A ile kosztuje czesne w hiszpańskim przedszkolu?

70 euro za rok, przy czym jest to przedszkole państwowe i  nie ma w nim posiłków.

Za rok? 

Tak, ale Hiszpanie i tak narzekają. Na początku roku trzeba jednak wydać około 250 euro na przybory, stroje i książki. 

Od września mieszkają Państwo ponownie w  Krakowie. Córka nie miała problemu z mówieniem po polsku i zaklimatyzowaniem się w nowym mieście?

Andrzej Komorowski. Z językiem problemów nie było, bo zawsze rozmawialiśmy z nią tylko po polsku. W czasie pobytu w Hiszpanii często bywaliśmy też w Krakowie, więc poznawała i ludzi i miasto. Poza tym odwiedzała nas rodzina oraz znajomi, więc okazji do rozmów było bardzo dużo. Jak mieli przyjść do nas goście to Emilka pytała, w jakim języku będą mówić. Jak po polsku, to było cudownie. Kiedyś opowiadałem jej o swoich przygodach z krakowskiego przedszkola, a ona wyłapała, że dzieci mówiły w nim po polsku i zapytała: Tato, jak to? Są na świecie takie przedszkola, w których mówi się tylko po polsku? Bardzo chciała tam pójść i wkrótce nadarzyła się okazja.

Agata Komorowska. Tak się cieszyła, że spotkane po drodze osoby informowała, że idzie do polskiego przedszkola.
 
Emilka ma teraz kontakt z językiem hiszpańskim?  

Agata Komorowska: Tak, rozmawia z koleżanką z Sanlúcar (w Andaluzji) przez skajpa. Poza tym dwa razy w tygodniu przychodzi do niej studentka z Hiszpanii i bawią się razem przez dwie godziny.

Co zdecydowało o Państwa powrocie do kraju?

Andrzej Komorowski: Zakładaliśmy, że wyjeżdżamy na dwa, trzy lata. Ostatecznie spędziliśmy w Hiszpanii sześć lat i żyło nam się wspaniale, ale jednocześnie zawsze chcieliśmy wrócić. Wreszcie stwierdziliśmy, że teraz albo nigdy. Wróciliśmy do Krakowa, gdzie moja rodzina „po mieczu” mieszka od Powstania Listopadowego, więc jesteśmy tutaj mocno zakorzenieni. Decyzja o powrocie była dużo trudniejsza niż o wyjeździe.

Tak bardzo Państwo polubili Hiszpanię?

Agata Komorowska: Było nam tam po prostu bardzo dobrze. A jeśli nie ma nagłej sytuacji, która zmusza do powrotu, to odwleka się czas podjęcia takiej decyzji. 

Czy były przygotowania do powrotu?

Agata Komorowska: Decyzja nie została podjęta z dnia na dzień. Podczas pobytu w Hiszpanii przygotowaliśmy swoje prace doktorskie, obronione potem na Uniwersytecie Jagiellońskim. W trakcie ich pisania przyjeżdżaliśmy do Polski na konsultacje, albo rozmawialiśmy z promotorami przez skajpa. Utrzymywaliśmy kontakty z naszym środowiskiem zawodowym, także poprzez udziały w zjazdach i konferencjach. W mojej pracy kilkuletni pobyt w Hiszpanii jest olbrzymim atutem. Podobnie dla Andrzeja, doświadczenia zdobyte za granicą pomogły w znalezieniu pracy w Polsce.

Czyli to już powrót na dobre? 

Andrzej Komorowski: Dziś mogę powiedzieć, że nacieszyliśmy się Hiszpanią. Uwielbiam ten kraj, ludzi, klimat, kuchnię, ale jeszcze bardziej lubię ludzi, klimat i kuchnię polską. Dlatego stwierdziliśmy, że całe życie chcemy spędzić w Polsce, choć z wielką radością od czasu do czasu będziemy jeździć do Hiszpanii. Do kraju, który odegrał ważną rolę w naszym życiu.
 
Agata Komorowska: Na tym etapie życia, podjęcie decyzji o wyjedzie na stałe lub na kilka lat, nie jest tak proste jak wcześniej. Jadąc do Hiszpanii byliśmy kilka lat młodsi i jechaliśmy po przygodę. Dziś wszystko analizujemy, patrząc czy będzie to korzystne dla całej rodziny.  

Podróżowanie mają Państwo w genach?  

Andrzej Komorowski: Moja rodzina mieszka na różnych kontynentach. Rozsianych w USA jest kilkunastu moich krewnych, w tym najbliżsi kuzyni. Jedni emigrowali w latach 70. i 80. XX wieku, ale niektórzy jeszcze przed I Wojną Światową. Mam także rodzinę w Kanadzie, Australii, a nawet Japonii. Zawsze jakaś fala emigracyjna dotykała moich dziadków, wujków. Gdzieś nas ciągnęło, choć nie zawsze wyjazdy były łatwym wyborem. Natomiast na pewno nie przeraża nas jeżdżenie. Babcia będąc już emerytką, wyjechała 20 lat temu do mojej ciotki do USA.  Niedawno - mając już 80 lat - odwiedziła nas w Hiszpanii,  by potem przylecieć na kilka tygodni do Polski. Ale jak sama mówi, prawdziwą odwagą wykazała się jej babcia, która w 1912 roku uciekła z domu pod Myślenicami, by przejść przez ziemie dwóch zaborów, wsiąść w Bremie na statek i po krótkim pobycie na Ellis Island udać się do Nowego Jorku, aby tam szukać swojego myślenickiego narzeczonego. Z kolei prapradziadek wyjechał pod koniec XIX wieku do Hiszpanii, by próbować odtworzyć majątek utracony przez ojca po Powstaniu Styczniowym, więc faktycznie mamy coś w genach. Nosi też najmłodszego z moich trzech braci. Dwa lata spędził w Australii, mieszkał w Japonii, w Chinach. W Szanghaju pracował jako nauczyciel angielskiego.

A gdzie wyruszyli Państwo w swoją pierwszą zagraniczną podróż?

Andrzej Komorowski: Oczywiście do Hiszpanii, jeszcze w czasach studenckich. Wyjazd był możliwy dzięki przyjaciółce Agaty, która  odziedziczyła mieszkanie na Costa del Sol i przed jego sprzedażą zaprosiła swoich znajomych na wakacje. W naszej głowie natychmiast powstał plan autostopowej jazdy przez  Włochy i Francję do Hiszpanii. 

Jak zdobywaliście pieniądze na kolejne eskapady?

Andrzej Komorowski: Gdy zbliżały się wakacje zastanawialiśmy się, gdzie możemy wyjechać. Zazwyczaj dysponowaliśmy takimi finansami, które pozwalałyby co najwyżej na wycieczkę pod Kraków. Szukałem więc różnych źródeł zarobku. W czasach reformy emerytalnej sprzedawałem ubezpieczenia, a potem konta bankowe, malowałem domy w USA i płoty w Anglii. Korzystaliśmy też z okazji, jeśli można była taniej coś zorganizować. Do Ameryki Południowej polecieliśmy, bo nasza przyjaciółka była stewardesą i dzięki temu mieliśmy zniżkowe bilety. Wybraliśmy Peru, bo był to najbardziej oddalony od Polski kraj, do którego latała ta linia lotnicza. Było trochę przygód w drodze powrotnej, bo tego rodzaju zniżkowe bilety mają to do siebie, że można wsiąść do samolotu, tylko gdy są wolne miejsce. Czekaliśmy na nie trzy dni. Z wyjazdem do Syrii i Jordaanii było z kolei tak, że po wakacjach na suwalszczyźnie usłyszeliśmy o wspólnym konkursie I programu Polskiego Radia i dziennika „Życie” na wakacyjne wspomnienie z pięknego zakątka Polski. Napisałem wówczas sonet o suwalszczyźnie, który nagrodzono wycieczką do Włoch. Zapytaliśmy jednak organizatorów, czy możemy ją zamienić na bilety lotnicze do Syrii. Udało się. Dolecieliśmy do Damaszku, a potem trzeba było sobie już radzić samemu.  Kilka lat później namówiliśmy najwięcej osób do założenia konta w jednym z banków i w nagrodę pojechaliśmy do RPA, Namibii i Swazilandu. To była jedyna zorganizowana wycieczka w naszym życiu. 

Ludzie często zamiast poznawać kraje, „zaliczają” je?

Andrzej Komorowski: To widać na każdym kroku. Także w Krakowie. A przecież nie chodzi o to tylko, by gdzieś wyjechać, ale by ten wyjazd był ciekawy. Chodzi o odkrywanie, poznawanie, doświadczanie czegoś nowego. Turystyka to gigantyczna gałąź przemysłu. Odwiedzanie stało się modne, ale czasem zatraca się przy nim prawdziwy sens podróżowania, którym jest poznawanie.  Mamy chociażby przykład Brytyjczyków, którzy poza granicami kraju oczekują angielskiego jedzenia,  piwa, pubu. Jeśli tak, to lepiej siedzieć w Wielkiej Brytanii. 

Oprócz podróży jeździ Pan też zawodowo.  Na kongresy, sympozja… Od Stanów Zjednoczonych, przez Australię do Tajwanu. 

Odkąd zacząłem studiować moim marzeniem było roczne stypendium na zagranicznym uniwersytecie. Nie było to jednak takie proste jak dziś,  kiedy studenci korzystają z programu wymiany Erasmus. Przez sześć lat studiów nie udało mi się znaleźć możliwości takiego dłuższego wyjazdu, ale za to kilkakrotnie odbywałem wakacyjne praktyki  w zagranicznych szpitalach. W Egipcie, we Włoszech, czy Francji. Jeszcze nie znałem życia lekarskiego, nie miałem dyżurów, nie prowadziłem pacjentów, nie stykałem się z problemami typowo lekarskimi. Jako student patrzyłem radośnie na świat. Dopiero potem jako lekarz porównywałem konkretne doświadczenia zawodowe, patrzyłem na to, jak podobne sytuacje rozwiązywane są w różnych krajach, na szpitalne warunki, które byłe czasem lepsze, a czasem gorsze od polskich.

Świat stanął otworem dopiero, gdy rozpoczął Pan pracę zawodową?

Nie od razu. Na początku szukałem możliwości zrobienia doktoratu zagranicą, czy też wyjazdu na dłuższy staż, który byłby przydatny do specjalizacji. Składałem podania, jeździłem na rozmowy kwalifikacyjne. Aż siedem razy ubiegałem się o stypendium Ambasady Francuskiej. Koniec końców nie udało mi się go dostać, ale za to wyjechałem do Włoch do uznanego ośrodka chirurgii żołądka. Za pierwszym razem na własny koszt, ale już za drugim razem przyznano mi stypendium. Dzięki uporowi i nie zrażaniu się niepowodzeniami, udało mi się spędzić ponad 6 miesięcy w najlepszych ośrodkach chirurgicznych w Europie i USA. 

Te wszystkie wyjazdy łączą się ze zbieraniem nowych doświadczeń zawodowych. 

Praca chirurga jest moją pasją i wiem, że nigdy mi się nie znudzi. Z jednej strony to pogłębianie wiedzy, by ciągle być lepszym w tym co się robi, ale w pewnym sensie to też sposób na życie. Mam  w sobie pewien niepokój, który popycha mnie do działania. Panicznie boję się, żeby moje życie nie przeciekło mi przez palce. 

Rozmawiała
Magdalena Strzebońska
 
 

Dodaj komentarz

Newsletter

Chcesz wiedzieć więcej? Zapisz się na newsletter.

made in osostudio