Ważne: Strona wykorzystuje pliki cookies.

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej "Polityce Prywatności".

x

Aktualności

Nie musimy być doskonałymi rodzicami

03.09.2013

Nie musimy być doskonałymi rodzicami
Z doktorem Łukaszem Cichockim, psychoterapeutą, pracownikiem naukowym Uniwersytetu Jagiellońskiego, rozmawiamy o wychowaniu dzieci, o drodze zawodowej oraz o losie 20 niepełnosprawnych z ośrodka Zielony Dół, których wojewoda Jerzy Miller wyrzuca na bruk. Łukasz Cichocki jest tatą 9-letniego Tomka, 7-letniej Zosi,5-letniego Jasia i 2,5-letniego Piotrusia.

Czy po sesjach terapeutycznych z pacjentami i pracy naukowej w Uniwersytecie Jagiellońskim ma Pan jeszcze czas dla swoich dzieci?
 

Nie jest łatwo, ale staram się spędzać trzy popołudnia w tygodniu i większość weekendów z rodziną. I nie zamierzam tego zmieniać. Zdaję sobie doskonale sprawę, że chwile, które teraz wspólnie przeżywamy - nigdy nie wrócą. Dzieci chcą z nami być, grać w piłkę czy spać w wakacje pod namiotem, a za jakiś czas taki sposób spędzania wolnego czasu nie będzie już dla nich atrakcją.

Czy mając wiedzę z zakresu psychiatrii i psychologii chce się być doskonałym rodzicem?

Wręcz przeciwnie. Psychoterapia nauczyła mnie pewnego dystansu do doskonałości. Próba bycia idealnym przynosi więcej szkód niż pożytku. Nie jest wiec tak, że staram się wszystko skontrolować, żeby było perfekcyjnie. Mam świadomość błędów, które popełniam jako rodzic i staram się je poprawiać. Dziś myślę, że jestem lepszym tatą niż wtedy, gdy rodził się mój pierwszy syn. Choć doświadczenie pomaga mi, to i tak jestem przekonany, że gdy moje dzieci zaczną dojrzewać, będą mieć pretensje o takie sprawy, których dziś nie jestem świadomy.

Trzyma Pan nerwy na wodzy, gdy dzieci zaczynają dokazywać?

Zawsze byłem opanowanym człowiekiem. Gdy jednak na świecie pojawiły się dzieci, okazało się, że potrafią one obudzić we mnie takie emocje, o które bym się wcześniej nie podejrzewał.  Człowiek chciałby, żeby było tak, jak sobie wymyślił, a te małe istoty się buntują. I nie ma na to rady. Ze starszymi dziećmi rozmawiam i pewne rzeczy tłumaczę. Jeśli chodzi o dwójkę najmłodszych synów, to przede wszystkim staram się obserwować ich zachowanie. Dzieci w tym wieku nie powiedzą, że coś jest nie tak, że jest im trudno, tylko na przykład rozrabiają. Patrzę więc na nich i zastanawiam się, co one chcą mi przez swoje zachowanie powiedzieć.

Czy okazuje Pan niezadowolenie, gdy dzieci nie spełniają pokładanych w nich nadziei?

Jestem ambitny i zależy mi na ich osiągnięciach. Jak każdy ojciec chciałbym, by zadania, które wykonują, zawsze im wychodziły. Ale gdy tak nie jest, to też jest nauczka. I dla nich i dla mnie. Z porażek człowiek przecież czerpie wiedzę. Lepiej je mieć w wieku 10 niż 30 lat, bo wtedy już wie się, jak sobie z nimi poradzić.

Czy w miarę pojawiania się na świecie kolejnych dzieci rodzice miarkują ambicje?

Prawdą jest, że inaczej podchodzimy do wychowania pierwszego dziecka, a inaczej do następnych. To ma swoje wady i zalety. Z jednej strony najstarsze jest doinwestowane przez rodziców, dziadków, ciocie i wujków. Ale paradoksalnie takie doinwestowanie może być też obciążeniem dla dziecka. Rodzice dużo od niego oczekują, a ono nie zawsze potrafi temu sprostać. Ja byłem drugim dzieckiem moich rodziców. Mam o 14 lat starszą siostrę  tak, że pod pewnymi względami miałem łatwiej. Ona „przetarła drogę”.

Jak wyglądało Pana dzieciństwo?

Mam wiele dobrych wspomnień. Pochodzę z rodziny profesorskiej. Tata – prof. Tadeusz Cichocki, był najpierw dziekanem wydziału histologii, a potem rektorem ówczesnej Akademii Medycznej w Krakowie. Mama jest lekarzem okulistą.  Atmosfera intelektualna mojego domu, a także przywiązanie wagi do tradycji i historii, miały wpływ na moje życiowe wybory.

Dom był bezpiecznym miejscem?

Tak, ale też w pewnym sensie nieprzewidywalnym przez to, że tata był niezwykle zajętym człowiekiem i nigdy nie wiedziałem, kiedy wróci do domu. Te braki nadrabiał dziadek i z nim łączą się moje pierwsze wspomnienia z dzieciństwa. Pamiętam jak szliśmy razem ulicami Krakowa. Dziadek był wówczas już niepełnosprawnym człowiekiem, bowiem kilka lat przed moimi narodzinami doznał udaru mózgu. Przeszedł rehabilitację, która pozwalała mu na samodzielne funkcjonowanie. Chodził o lasce, a ja trzymałem go za połę płaszcza, bo jedną rękę miał niewładną.

Wtedy Pan po raz pierwszy spotkał się z niepełnosprawnością?

Tak, ale wówczas nie miałem poczucia, że dziadek jest chory, bo on nie dawał sobie taryfy ulgowej i nie eksponował swoich ograniczeń. Nie raz z zaciśniętymi zębami szedł załatwiać pewne sprawy, tak jakby nic mu nie dolegało.

Dużo czasu poświęcał Panu?

Tak, mam przed oczami obraz, jak siedzi na ławeczce podwórka przy ul. Altanowej i bacznym wzrokiem obserwuje nie tylko mnie,  ale wszystkie dzieciaki, które się tam bawią. Dziadek też jako pierwszy oglądał moje świadectwa. Jak już byłem dorosły to pamiętam, że gdy wchodziłem do jego pokoju witał mnie słowami: dzień dobry przyjacielu. I ja też czułem, że dziadek to mój przyjaciel.

Czy wiedział, że wybierze Pan zawód psychiatry i będzie pomagać osobom niepełnosprawnym? 

Nie. Zmarł w trakcie moich medycznych studiów.

Dlaczego zdecydował się Pan na psychiatrię?

Do matury nie wiedziałem, jaki kierunek wybrać. Mocno wahałem się między historią, a medycyną. Przez pierwsze trzy lata studiów zastanawiałem się nad chirurgią, a dopiero na czwartym roku zacząłem poważnie myśleć o psychiatrii. W tym czasie zacząłem też chodzić na wykłady na wydziale historii. I próbowałem to pogodzić. Historia jest stale obecna w psychiatrii. Myślę, że nie da się zrozumieć człowieka bez znajomości faktów z jego przeszłości, nie da się ustalić objawów choroby bez zrozumienia kontekstów. To co wydarzyło się w poprzednich pokoleniach wpływa na kolejne. Są nawet poglądy o dziedziczeniu traumatycznych doznań dziadków i rodziców.

Ale może też być odwrotnie? Czerpie z tego siłę, że nasi rodzice, czy dziadkowie będąc w trudnych sytuacjach życiowych poradzili sobie.

Tak, właśnie tak jest. A wracając do wyboru specjalizacji, to na początku pomyślałem, że mam jakieś kwestie do wyjaśnienia z samym sobą i dobrze byłoby zająć się psychiatrią.

Ale to chyba nie wystarczy, żeby wykonywać później ten zawód?

Słusznie. To był tylko początek. Psychiatria zainteresowała mnie też od strony intelektualnej. Rodzice przyjaźnią się od lat z lekarzem Ryszardem Jankowskim. W jego obecności, a także innego psychiatry Piotra Drozdowskiego, zetknąłem się z mieszanką intelektualną, która mnie wówczas zafascynowała. Psychiatria to przecież wiedza z wielu dziedzin: medycyny, filozofii, historii, psychologii i socjologii.

Bywa Pan zmęczony swoją pracą?

Psychiatrią trudno się znudzić. Wysłuchuję pacjentów, których życie poraża dramatyzmem. Dowiaduję się o pułapkach w jakie wpadli, o powikłanych losach, ale wiele z tych osób dzielnie zmaga się z trudnościami i potrafi z nimi funkcjonować. Ale zmęczony oczywiście bywam.

Czy zastanawia się Pan, jakie zawody wybiorą w przyszłości Pana dzieci. Rynek pracy stale się kurczy.

Zastanawiam się nad tym, jak będzie wyglądał świat za 20 lat. Z jednej strony następuje rozwój cywilizacji, znikają stare zawody i powstają nowe, ale z drugiej strony nowe technologie powodują rozkład więzi międzyludzkich.

Czy należy przygotować dziecko, by mogło z powodzeniem konkurować na rynku pracy?

Wszystko co robimy dla dziecka jest przygotowaniem do jego późniejszej samodzielności. Przez zabawę z rówieśnikami uczy się współpracy w zespole. Gdy ma porażki, łatwiej będzie mu znieść trudności w szkole, czy pracy. Gdy je chwalimy i nagradzamy to uświadamiamy mu jakie ma atuty. Poprzez sposób spędzania wolnego czasu pokazujemy, że nie tylko praca jest ważna, ale też odpoczynek, który może przybierać różne formy.

Czy Pana dzieci mają wypełniony czas zajęciami pozalekcyjnymi?

Nie, staramy się, żeby miały dużo czasu dla siebie. Tomek chodzi tylko na karate, a Zosia na balet. Myślę, ze jeżeli z dziecka zrobimy pracoholika w wieku 8 lat, to trudno nim nie być w wieku 28 lat. A co do zawodów dzieci, to jest taka anegdota.  Pewna mama pytana, ile lat mają jej dzieci, odpowiadała: lekarz pięć, a prawnik trzy. Tak być nie powinno.

A rodzice nie nalegali, by Pan szedł ich śladem?

Bardzo im na tym zależało, ale nie namawiali mnie. Nie czułem, że naciskają, więc nie musiałem się buntować. Myślę, że wielka determinacja rodziców odbiera dzieciom wolność, a z kolei wolność rodziców ograniczana jest przez państwo.

W jakim sensie?

W kilku krajach Unii Europejskiej to nie rodzina decyduje o własnym losie tylko państwo, które ją nadmiernie kontroluje. Przykładem są Niemcy, gdzie bezrobotnym Polakom tamtejszy urząd - Jugendamt odebrał dziecko, bo sytuacja, w której się znaleźli, zdaniem urzędu uniemożliwiała właściwą opiekę. Takie instrumenty państwa zagrażają poczuciu bezpieczeństwa rodziny. Nie czułbym się komfortowo, gdyby w Polsce przepisy pozwalały urzędnikom z byle powodu wkraczać do domów i zabierać dzieci.

Żylibyśmy w większym strachu niż teraz. Pewnie wzrosłaby liczba nerwic i depresji. Jaka jest obecnie kondycja psychiczna krakowian?

Ostatnie dane pokazują, że przybyło pacjentów rejestrujących się w Poradni Zdrowia Psychicznego, co może jednak wynikać nie ze wzrostu liczby zachorowań, a z większej świadomości chorych, że należy podjąć leczenie.

Co pogarsza zdrowie psychiczne naszych rodzin?

 Jest parę czynników, które mają na nie wpływ. Masowe wyjazdy rodziców na Zachód, w wyniku których cierpią dzieci, bo zostają tzw. eurosierotami i cierpią też dorośli, bo jednocześnie nie mogą odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Drugi problemem to alkohol. W Polsce od 600-800 tysięcy osób jest uzależnionych, a od miliona do półtora pije szkodliwie. To wpływa na samą osobę pijącą, ale też na jej otoczenie. Trzecia rzecz to praca. Jedni mają jej za mało, inni za dużo. Są wyczerpani i wypaleni. Niedawno zgłosił się do mnie dwudziestokilkuletni pracownik banku, który otarł się o depresję, bo nie znajdował czasu na odpoczynek.

Praca jest jedną z wartości w naszym życiu. Dzięki niej funkcjonują też w społeczeństwie osoby z zaburzeniami psychicznymi. Przykładem takiego miejsca, które dawało zajęcie niepełnosprawnym był ośrodek Zielny Dół, w którym zatrudnienie znalazło 20 osób. Teraz wojewoda ich wyrzuca na bruk. Czy przejaw braku szacunku dla osób niepełnosprawnych?

 
Powiem więcej: to przejaw arogancji władzy, która ma przekonanie, że wszystko jej wolno. Wiadomo, że wojewoda Jerzy Miler nie złamał prawa, bo mógł tę umowę najmu wypowiedzieć. Nasza cywilizacja jest jednak oparta nie tylko na przepisach prawa, ale też na dobrych obyczajach. Jestem przekonany, że ten dobry obyczaj wojewoda złamał. Przez kilka miesięcy toczyły się bowiem rozmowy na temat przedłużenia umowy do 2014 roku. I były zapewnienia, że wszystko zakończy się pomyślnie. To pozwoliłoby wygrać granty, zrealizować plany i spokojnie się stamtąd wyprowadzić. Stało się jednak inaczej. Zadzwonił telefon i nakazano wyprowadzkę do końca sierpnia, przesuniętą następnie o miesiąc. To wielka strata dla wszystkich, ale przede wszystkim dla tych 20 osób, które pracując w Zielonym Dole z powodzeniem rywalizowały na wolnym rynku. Wojewodzie  wydaje się, że stworzyć takie miejsce, to jak kiwnięcie palcem. Nie zdaje sobie sprawy, że to losy konkretnych 20 osób. Wyszło więc na to, że państwo, które miało wspierać niepełnosprawnych, zniszczyło to, co sami stworzyli. Państwo jest słabe wobec silnych i bezwzględne wobec tych, którzy nie umieją się obronić. To przykre.

Rozmawiała:
Magdalena Strzebońska

Dodaj komentarz

Newsletter

Chcesz wiedzieć więcej? Zapisz się na newsletter.

made in osostudio